Zwykle każda nowa wersja ustawy w naszym kraju wzbudza kontrowersje. Niektóre decyzje i rozporządzenia wprowadza się chyłkiem (jak ACTA ostatnio – ale internauci zauważyli), niektóre przedkłada się do publicznej wiadomości i oceny – wtedy dyskusja jest gorąca. Specyfiką polską jest to, że należy zawsze wszystko rozumieć przez prymat interesów danej strony, a więc każde zdanie i stanowisko dodatkowo przetłumaczyć bo właściwie podtekst mówi coś innego.
To, że dana wypowiedź znaczy coś innego niż literalne rozumienie zdania, a intencja drugiej strony jest zupełnie inna, powinniśmy , my – mężczyźni, wiedzieć najlepiej. Popełniamy bowiem cały czas te same błędy, nie rozumiejąc o co właściwe chodzi kobietom, jeśli czytamy ich wypowiedzi dosłownie. Ja też tak robiłem wiele razy, ale kiedyś wpadł mi w ręce „Słowniczek damsko-męski” i już jest trochę lepiej. Zawsze byłem kiedyś zdziwiony, jak moja żona dzwoniła do mnie i była mocno poddenerwowana, a kiedy pytałem się o co chodzi, mówiła że już nic, ale widziała wspaniałą sukienkę albo kostium w sklepie, ale był bardzo drogi (tu padała cena zwykle pomniejszona o 30 %). Oczywiście jak niemota, przechodziłem do porządku dziennego nad tym i co gorsza mówiłem, że jak za drogi to pewnie znajdzie się coś fajniejszego. Potem było już tylko gorzej, brak obiadu i kolacji, cichy wieczór i następnego dnia ja sam musiałem biec po tą sukienkę i błagać żeby żona przyjęła jako wybaczenie. Teraz wiem, że jak dzwoni poddenerwowana w takiej chwili, to najlepsza (i w sumie najtańsza strategia) to powiedzieć – ale to fantastyczna okazja – w ogóle się nie przejmuj i bierz (i przy okazji zadzwonić do banku czy jeszcze dadzą nam kredyt). Tak samo (inteligentnie) należy odpowiadać na pytania kobiet w sklepie czy przez telefon – którą sukienkę mam kupić (czyli w której mi bardziej do twarzy) – niebieskiej czy kremowej ? Oczywiście właściwa odpowiedź jest tylko jedna – „Bierz obie”, a najlepiej i do tego „jeszcze buty”. Od kiedy przeczytałem „Słowniczek” , to pilnuje się przy okazji, a życie rodzinne rozkwita (tylko musze brać dodatkowe fuchy na boku). Jestem nawet ekspertem bo bardzo się pilnuje przy oglądaniu telewizji (szczególnie jak dobry film czy może mecz tenisowy), kiedy znienacka pada wypowiedź „Chyba ostatnio przytyłam …” . Teraz nie pozostaje bierny jak kiedyś (bo za chwilę stracę mecz z uwagi na brak zainteresowania istotnymi sprawami), ale od razu odwracam się z jak największą uwagą „Zupełnie nie, absolutnie, wyglądasz świetnie”. Polecam taką strategię, bo nawet jak się kawałek meczu lub filmu przegapi, to i tak wyjdzie lepiej niż mieć za chwile zupełnie wyłączony telewizor i gotową awanturę, a to jak wiadomo jest jedną z 3 rzeczy (obok sałatki i kapelusza), którą każda kobieta potrafi zrobić na szybko i zupełnie z niczego.
Teraz widzę coraz więcej komentarzy do nowych propozycji modyfikacji Prawa Energetycznego (i pewnie jakiś dodatkowych ustaw w tych okolicach). Prawo Energetyczne – największy zbiór regulujący wszystko w energetyce, modyfikowany jest dość często – chyba już ponad 40 razy (patrząc na ostatnie 13 lat). Teraz pakiet zmian jest kompleksowy i całościowy i niesie wiele rzeczy super koniecznych (np. tzw. odbiorca wrażliwy na rynku energii – wiec wreszcie doczekamy się uwolnienia taryfy G dla konsumenta indywidualnego, wzmocnienie inwestycji w smart gridzie i kilka innych). Jest też propozycja zmian zapisów dotyczących energetyki odnawialnej (OZE) i to komentowane jest szeroko. Energetykę odnawialną musimy budować z uwagi na europejskie regulacje (cel Polski to 15 % w 2020 – obniżony z 20%), a jesteśmy w połowie drogi. Odnawialnie w Polsce można albo poprzez wiatr (farmy wiatrowe) albo biomasę (tzw. współspalanie – przebudowa kotłów węglowych na częściowe spalanie biomasy, która w dużej części jest drewnem), albo w starych wodnych (właściwie wyczerpujących potencjał, bo mamy kiepskie energetycznie rzeki). Jest też wiele opcji „egzotycznych” fotowoltanika, biogazownie, geotermia, mikro źródła – ale jak potem popatrzeć na bilans ile rzeczywiście wyprodukowanej jest energii – to będzie to najwyżej coś po przecinku. Energetyka odnawialna tania nie jest (i pomimo apeli niektórych „twardych „ ekologów że wiatr jest darmowy) , jakoś nie daje się zamknąć ekonomicznie i jest dotowana mocno – poza standardowa ceną 1 MWh (dziś dla uproszczenia ok 200 PLN) , każdy „zielony” MWh dostaje certyfikat warty ok 270 PLN. Cena całkowita – 470 PLN (i tak ustawiana w nowej wersji Prawa Energetycznego) to realny, ekonomiczny fakt, pokazujący ile kosztuje na rynku. Przepłacając więc ponad dwukrotnie (w stosunku do „brudnej” energii), budujemy z mozołem nowe instalacje odnawialne – głównie wiatraki i biomasowe kotły. Co ciekawe – instalacje biomasy są wdrażane przez koncerny energetyczne (największe) bo w ich elektrowniach. Co do wiatraków i farm wiatrowych – to paradoksalnie nie koncerny są motorem inwestycji, a developerzy (niekoniecznie znający się na energetyce i mający uprzednio doświadczenie, jest i tak i tak), ale którzy szybko potrafią przebrnąć przez gąszcz przepisów, pozwoleń, działań lokalnej administracji i lokalnej populacji patrzącej na wiatraki przez okna. Developerzy stawiają wiatrakowe OZE, ale ich strategia długofalowa jest prosta – wcześniej czy później już po uruchomieniu i rozpoczęciu produkcji, farma trafia do koncernu energetycznego sprzedana za całkiem pokaźna kwotę w gotówce. Tam bowiem (z punktu widzenia technicznego) ich działanie jest najbardziej sensowne. Farmy wiatrowe (mające darmowy wiatr) są mocno nieprzewidywalne (wieje lub nie wieje) i dla systemu energetycznego muszą być bilansowane z generacją klasycznych elektrowni. W ramach koncernu, wszystko działa prosto i sensownie – kombinacja elektrowni węglowych i gazowych (zwykle w ramach Działu Wytwarzanie), może być łatwo skoordynowana z produkcją ekologiczną (Dział OZE), a następnie sprzedana przez Dział Handlowy z najwyższą marżą na rynku. Samodzielna praca źródeł „zielony” ekonomicznie opiera się na dotacjach i preferencjach ustawowych, za które ktoś w końcu musi zapłacić – a wiadomo kto i jak patrzy się na nasze rachunki.
Teraz sama propozycja zmiany zapisów o energetyce odnawialnej w nowym pakiecie. Dwa szczególnie mocne (i krytykowane) punkty – wprowadzenie tzw. współczynników do certyfikatów odnawialnych i brak łatwej (ustawowej) sprzedaży zielonej energii. Współczynniki to korekty, które dostosowują dopłaty państwowe (wygenerowane certyfikaty, które dziś kosztują po 270 PLN za MWh) do różnych typów technologii . Upraszczając, biomasowe kotły dostaną ich tylko 0,4 (to współczynnik mnożący), duże wiatraki 0,7, stare elektrownie wodne (zamortyzowane) – zupełnie nic, ale za to fotowoltanika nawet 2. Czytając literalnie, to dobry krok w kierunku dostosowania dopłat do kosztów technologii (bo dlaczego elektrownia wodna wybudowana kilkadziesiąt lat temu i normalnie pracująca operacyjnie i z zyskiem ma być nagle 2 razy droższa). Tak samo uderza to w biomasę (kotły w elektrowniach, które i tak pracują) oraz duże farmy wiatrowe. Uzasadnienie sensowne, ale na pewno pomiędzy zdaniami czai się prawdziwa przyczyna rządowych regulacji. Zmniejszenie dopłat budżetowych – teraz prawie 3 mld PLN (to pokazuje co się produkuje prawie 2,9 to woda, biomasa i wiatr). Szacuje się ze Państwo zaoszczędzi ok 1 mld. Rynek jest grą o sumie zerowej – dopłaty zmniejszą zyskowność prowadzenia OZE jak i chęć developerów do inwestycji. Jest jeszcze jeden zapis mocno krytykowany – o obowiązkowym odbiorze. Nie wiadomo do końca jak, ale pewnie z nowym prawem farmy wiatrowe muszą sprzedawać energię samodzielnie, a energia z wiatru nie jest tak cenna (poza ekologią) jak z elektrowni klasycznej – bo właśnie nieprzewidywalna. Trudno jest ją upchnąć w pakietach (jeśli nie ma się innych źródeł wytwarzania), a w nocy może kosztować bardzo mało (a są i przykłady z Niemiec, że zupełnie za darmo). Nowy pakiet preferuje więc koncerny energetyczne kosztem developerów OZE – bo tym drugim utrudnia prowadzenie samodzielne operacji z wybudowanej instalacji – a więc zmniejsza możliwość uzyskania zysku przy odsprzedaży do dużego gracza. Z nowym prawem – koncern będzie mógł czekać, a developer nie – zamrożony kapitał z inwestycji, pewnie duże odsetki z kredytów i małe przychody operacyjne – dają duży zapas negocjacyjny dla PGE, Tauronu i innych – mogących teraz swobodnie wykupić mniejszych graczy. Dlatego też, patrząc na komentarze – energetycy (czytaj koncerny) są zdecydowanie za, wszyscy prawnicy, inwestorzy i obecni operatorzy farm – zdecydowanie przeciw. Będąc bezstronny trzeba też i tym drugim przyznać rację – zmieniają się warunki gry , a nowe prawa mogą być szczególnie ryzykowne (np. możliwość zmiany współczynników korekcyjnych w ramach rozporządzenia co 3-5 lat) – dla koncernu to mniej bolesne niż dla kogoś kto zainwestował większość swoich własnych środków w farmę wiatrową. Jakby nie było i niezależnie jakie zapisy korekcyjne przyniosą konsultacje, wydaje się, że przyduszenie śruby ekologicznym instalacjom jest nieuniknione. Ekolodzy będą ubolewać, cele inwestycyjne i produkcyjne OZE w Polsce na 2020 zostaną zagrożone, ale jakiś limit dopłat i dofinansowań w epoce coraz ostrzejszych kryzysów musi być. Tak jak z kolejną sukienką w zmianie garderoby, nawet jeśli potrafię przetłumaczyć niektóre pytania, to jednak wcześniej czy później limit na mojej karcie zostanie wyczerpany. Wtedy niestety zostaje już tylko awantura …..
*fotowoltaika
„Rynek jest grą o sumie zerowej” – gdyby tak było, nie byłoby żadnych inwestycji, bo jakakolwiek wymiana między ludźmi nie miałaby sensu. Kowalski bardziej woli mieć 1 kWh energii elektrycznej niż 50 groszy, a koncern bardziej woli 50 groszy niż 1 kWh. Zyskał Kowalski i zyskał koncern, bo obie strony mają to, czego chciały bardziej.
Co do sprawy, to nie liczyłbym na jakiś szczególny rozwój OZE – lepiej już inwestować na zboczu aktywnego wulkanu niż w kraju, gdzie co chwila zmieniają się zasady gry. W przeciwieństwie do wulkanicznych, wybuchy głupoty parlamentów są absolutnie nieprzewidywalne i wielokrotnie bardziej szkodliwe.
te fuchy na boku to np. w Gdańsku.