W tym tygodniu nie bardzo da się pisać na poważnie, bo wszyscy są wymęczeni debatami, plakatami kandydatów, a za chwilę dodatkowo wyborczą cisza i oczekiwaniem na nowe rozdanie. Dlatego dziś na blogu coś mniejszego kalibru – „konik polski”. Oczywiście nie chodzi o miłego, zwykle ciemnoszarego polskiego kuca, który w naszym umęczonym kraju wyewoluował z tarpanów, ale o również, skąd inąd, miłego zwykle pana, który może nam sprzedać jakieś deficytowe bilety na imprezy lub koncerty. „Konika polskiego” znał każdy w komunizmie, kiedy to zawsze czegoś brakowało, a biletów na dobrą rozrywkę brakowało w szczególności, więc w ciemnych latach 80-tych jeśli tylko w kinie pojawił się dobry zachodni tytuł albo przyjechał na gościnne występy trzeciorzędny rockman lub zespół popowy, zawsze można było konika spotkać. Właściwie to trudno było kupić bilety inną drogą aniżeli od konika, bo te jakoś dziwnym sposobem znikały zanim mogli je kupić zwykli konsumenci, albo też do malutkiej kasy wiła się pozakręcana kolejka podenerwowanych ludzi. Tymczasem nieopodal stał on… niepozorny, ciemnoszary jak jego czworonożny synonim językowy, ze spuszczoną głową lub niewidzącym wyrazem oczu, ale i zawsze głębokim tembrem głosu „Bileciki potrzebne?”. I jakoś zawsze te bileciki znajdywały się w przepastnych kieszeniach, kilkakrotnie przepłacane i zamienione na wymiętą gotówkę w pobliskiej bramie lub też zupełnie jawnie szybkim wyćwiczonym ruchem – zresztą z obu stron, w końcu, aby udać się na dobry seans filmowy z atrakcyjna dziewczyną, to konika i jego zasady trzeba było znać.
W kolejnych latach wolności politycznej i gospodarczej, profesja konika zaczęła powoli wymierać bo i bilety pojawiły się w otwartej sprzedaży i zapotrzebowanie na kulturę spadło znacząco. Konik wyewoluował także w bardziej zaawansowane formy na internetowych portalach i dziś jeśli już pojawia się problem z biletami to ogłoszenia super okazyjnych cen znajdziemy zawsze na Allegro a nie w bezpośredniej konwersacji. Jednak byłem zaskoczony kiedy kilka dni temu, w księgarni, kupując książki szkolne dla mojej córki zobaczyłem go znowu. Zwykła sylwetka, oparty o wystawową szybę tuż obok wejścia, ciemna kurtka i ciemnoszare spodnie, spuszczony wzrok i … tak to „konik polski” –„Może jakieś podręczniki potrzebne, nowe i używane?” Takie coś na pograniczu brzuchomówstwa lub gardłowego tenoru. A więc przetrwały! Zgodnie z teorią ewolucji może na trochę innych pastwiskach (ale jakby nie patrzeć ciągle kulturalno-naukowych) i w formie zagrożonej wymarciem, ale są. Od przyszłych zdarzeń ekonomicznych zleży już tylko czy koniki polskie przeżyją, ale teraz już chyba jestem o ich byt spokojny.
Patrząc bardziej holistycznie można zadać pytanie dlaczego „koników” nie spotyka się w energetyce. Przecież ich działanie to czysta ekonomia – pojawianie się przedsiębiorczych ludzi i firm w chwilach czasowego braku danego towaru. Dokładnie jak w polskiej energetyce i pamiętnych sierpniowych brakach w dostawach energii, a może łagodniej nazwanych „ograniczeniach z uwagi na 20-ty stopień zasilania”. Wydawałoby się, że rynek energetyczny to wręcz wymarzone pastwisko dla konika, doskonały rynek dla szybkiej spekulacji, a przede wszystkim, zmagazynowania i potem upłynnienia deficytowego towaru. I właśnie w magazynowaniu jest klucz problemu. Rynek energii jest różny od wszelkich rynków dóbr materialnych bo jest …rynkiem natychmiastowym. Z założenia konsumpcja musi się bilansować z produkcją (inaczej zadziała fizyka i efektem będą problemy sieciowe z utrzymaniem częstotliwości) i wciąż nie rozwiązaliśmy problemu z magazynowaniem. Ten magazyn energii to właśnie „świety Graal” wszystkich energetycznych naukowców i inżynierów – coś co rzeczywiście zmieniłoby cały dzisiejszy system elektroenergetyczny. Patrząc na dobowy wykres zapotrzebowania na energię okazuje się, że musimy o prawie 30% zmieniać poziom produkcji od szczytów do dolin nocnych, a problemy z niedomiarem w pikach zapotrzebowania, tylko w bardzo znikomy sposób możemy zniwelować zmagazynowaną energią (której przecież jest w nadmiarze w rezerwach produkcyjnych w innej części dnia).
Pomimo ambitnych zapowiedzi… dalej nie ma przełomu. Metody które znamy od dawna – elektrownie szczytowo pompowe (pompujemy wodę na górę w nowy zbiornik, aby wpływała przez turbiny i produkowała energię w dzień) ograniczone są z uwagi na konieczność posiadania dobrej góry dla sztucznego jeziora. Notabene pierwsze obiekty zbudowano w 1929r. (jak widać technologia znana i lubiana) a nasz sztandarowy obiekt w Żarnowcu to ponad 700 MW (efektywnej mocy produkowanej) nawet przez 5,5 h dziennie). Wszystkie inne, pomimo wysiłków badań i testów – mają jakieś wady i ograniczenia i na razie nie dają przełomu.
A spektrum technologii mamy szerokie – od układów bateryjnych (gigantyczne akumulatory – ale dziś największe instalacje to kilka mln MWh) poprzez koła zamachowe (ale znowu kwestia wymiarów i przez to ilości magazynowanej energii), superkondensatory (wciąż niekomercyjne), układy nadprzewodników (te zupełnie koncepcyjno-badawcze) aż po różnego rodzaju układy z ogniwami paliwowymi lub instalacji z magazynowaniem sprężonego powietrza (te całkiem duże sobie radzą, bo już nawet po kilkaset MW, ale wciąż z małą sprawnością – tak 17-20%). Można jeszcze dołożyć akumulatory ciepła (jak na Warszawskich Siekierkach lub w EC Białymstoku) – tu jako element magazynowania energii cieplnej przy generacji skojarzonej, ale jednak jeszcze czegoś brakuje. Jednego, dwóch kroków technologicznych i przede wszystkim masowej produkcji sprawdzonego rozwiązania i dobrej ceny za magazyn. To może się udać szybciej w mniejszych przydomowych instalacjach jeśli nowe pomysły Tesla Motors (domowe magazyny energii PowerWall) przebiją się cenowo lub też jeśli konkurencja odpowie czymś jeszcze tańszym. Ale energetyka zawodowa wciąż czeka na rewolucję i na coś prostego i skutecznego. Jeśli to wejdzie na rynek – to całość dalej posypie się jak domek z kart. Tanio zmagazynowana energia ze źródeł odnawialnych to rodzaj biletów w kieszeni naszego znajomego „konika” – tanio kupione spod lady u zaprzyjaźnionej kasjerki bilety, sprzedawane z krociowym zyskiem. Tak samo gwarantowana i subsydiowana w FiT zielona energia, produkowana zgodnie z warunkami pogodowymi, może być rzucona na rynek szczytowego zapotrzebowania i w ten sposób wykończyć klasyczne instalacje a i przynieść wyjątkowe zyski. Tylko jeszcze ten magazyn… jeden krok dla nowej energetyki z pędzącymi ciemnoszarymi czworonogami…
Jeden komentarz do “Dlaczego w energetyce nie ma „koników”?”