Starożytne Bizancjum jest nieprzebranym skarbem archetypów naszej kultury zarówno w sferze języka i znaczeń jak i analogii historycznych. Co ciekawe, sam termin Biznancjum (Bysantium) odnosił się dawniej jedynie do miasta –Konstantynopola, nazwa cesarstwo bizantyjskie nigdy nie była używana przez jego historycznych mieszkańców, którzy kraj nazywali „Βασιλεία των Ρωμαίων” – Cesarstwo Rzymskie. Samo określenie cesarstwo bizantyjskie wymyślili historycy i to w nowożytności. Moja ulubiona, cytowana na blogu wielokrotnie anegdota historyczna pochodzi z czasów Justyniana Wielkiego, a właściwie jego najlepszego dowódcy – Belizariusza. Belizariusz z pochodzenia prawdopodobnie Trak, przeszedł drogę kariery w armii cesarskiej i był niesłychanie utalentowanym dowódcą , który nie dość, że kilkakrotnie powstrzymał zagrożenie ze strony Persów i odbił dla Cesarstwa wschodnio-rzymskiego posiadłości afrykańskie (pokonując Wandalów) to następnie, walcząc z Gotami, nawet przejściowo zajął półwysep Apeniński i Rzym. Belizariusz miał swoje wzloty- okresowo był generałem i naczelnym dowódcą armii, ale pomimo swoich wielkich zasług dla Cesarstwa, miewał też upadki, bo jak wiadomo władcy z przydomkami „Wielki” nie za bardzo lubią mieć niezależnych i utalentowanych poddanych na wysokich pozycjach. W okolicach roku 559 Belizariusz wiódł już spokojne życie emeryta, kiedy nagle rozkaz cesarski wezwał go na pomoc. Pod Bizancjum nadciągała wielka armia Hunów (choć niektórzy twierdzą, że była tam też zbieranina plemion słowiańskich), a wszelkie cesarskie wojska zaangażowane były na odległym froncie perskim. Na miasto padł strach gdyż nie było w Bizancjum żadnych znaczących sił wojskowych, które mogły przeciwstawić się inwazji. Belizariusz oczywiście podjął się niemożliwego do wykonania zadania, powołując najpierw pod broni wszystkich swoich weteranów, którzy pomimo zaawansowanego wieku, z wielkim entuzjazmem stworzyli wyćwiczone oddziały konnicy. Generał nie miał jednak piechoty i tu rozpoczął jedną z bardziej udanych militarnych improwizacji formując oddziały z uwolnionych chłopów z okolicznych wiosek oraz czegoś, co było bizantyjskim odpowiednikiem naszej dzisiejszej straży miejskiej – czyli stosunkowo słabo przystosowanym do walki zespołem ludzi zwykle zajmujących się opanowywaniem bójek w barach i pilnowaniem nielegalnego handlu.

Z braku czasu, Belizariusz nauczył swoją improwizowaną piechotę jedynie stać w miejscu i wydawać głośne okrzyki bojowe. Pozostawał problem uzbrojenia, który dowódca twórczo rozwiązał, rozbierając ogrodzenie miejskiego parku i rozdając swoim żołnierzom długie żelazne pręty z ogrodzenia, które z powodzeniem mogły udawać wojskowe piki. Z tak sformowaną armią pomaszerował następnie naprzeciw 40 tysięcznej hordzie napastników, którzy ochoczo paląc wsie i miasteczka przygotowywali się do masakry Konstantynopola. Belizariusz pokazał swój geniusz strategiczny w decydującej bitwie – jego piechota robiła co umiała stojąc, krzycząc i pokazując długie zaostrzone żelazne sztachety. Hunowie w niezdecydowaniu podchodzili bliżej i od razu się cofali i znowu do przodu, ale bez decydującego starcia. W międzyczasie doborowa, aczkolwiek nieco sfatygowana wiekiem jazda Belizariusza podjeżdżała napastników z boku i zasypywała gradem strzał. Bitwa ciągnęła się tak przez prawie cały dzień i oczywiście skończyła oszałamiającym zwycięstwem Belizariusza i jego piechoty, która nie stoczyła realnej walki, ale świetnie wypełniła swoje zadanie, machając sztachetami. Oczywiście skończyło się jak zawsze- cesarz Justynian zaraz po ochłonięciu z przerażenia, że barbarzyńcy zdobędą miasto, przeraził się wzrostem popularności swojego generała, więc z miejsca go odwołał z frontu, a Hunowie nie niepokojeni już, złupili co mogli w swoim odwrocie. Wtedy na scenę wszedł nowy bohater tej opowieści – zarządca miejskiego parku, któremu Belizariusz rozebrał płot. W pompatycznym i groźnym tonie wystosował bardzo oficjalne pismo, w którym pod groźbą grzywien i pozwów sądowych domagał się… zwrotu sztachet. List ów, stał się szeroko komentowanym przykładem sztuki biurokratycznej w Bizancjum, które jak się można spodziewać widziało już niejedno. Przez następne kilkadziesiąt lat zwrot „Gdzie są moje sztachety ?” lub zadanie „Oddajcie mi moje sztachety !” był powszechnie używany w mieście i w samym cesarstwie i oznaczał zgodnie z prawdą, kompletną ślepotę na sprawy wyższe, a przywiązanie jedynie do swojego ogródka, który i tak zaraz może spłonąć lub ulec zniszczeniu. Cesarstwo Wschodniorzymskie dogorywało jeszcze kilkaset lat, nigdy nie podnosząc się do poprzedniej świetności.

Sztachety są jednak nieśmiertelne i w każdym kraju i w każdym czasie pojawiają się dość często. Ostatnio dokopał się do nich sektor węglowy, a zwłaszcza jego związkowi jastrzębie i reaktywował się za pomocą nowych, górniczych żądań. Co dla górniczych związków jest oczywistością, dla większości pracowników z innych sektorów budzi pewne zdziwienie, a dla nowoczesnych sektorów przemysłowych jest kompletnym anachronizmem. Oczywiście chodzi o pieniądze. Związki (w skrócie) wymagają przywrócenia tzw. 14 pensji, traktowanej nie jako premiowanie z zysku, ale zwyczajowy składnik płacy, waloryzacji wartości posiłków czyli wypłat za tzw. posiłki regeneracyjne oraz rozwiązania sprawy deputatów. Deputaty, które dla pracowników sektora górniczego są rzeczą naturalną i wręcz świętością, są całkowicie niezrozumiałe dla wszystkich innych pracowników, a szczególnie stają się kompletnie anachroniczne w XXI wieku. Deputat bowiem jest to część wynagrodzenia za pracę, otrzymywana w naturze lub ekwiwalencie pieniężnym. W górnictwie deputat to oczywiście węgiel i w zależności od różnych układów zbiorowych wynosi zwykle 1,5-2 tony dla emerytów i rencistów, a 8 ton dla pracowników aktywnych. Z uwagi na przekształcenia upadających węglowych spółek część z nich przestała być wypłacana, wobec tego według obecnych negocjacji, problem deputatów ma być rozwiązany na linii związki – górnicy – rząd i deputat ma być wypłacany ze środków Skarbu Państwa i powinien orientacyjnie kosztować pomiędzy 300 a 400 mln PLN. Z kolei wypłata 14-tej pensji była zawieszona w obliczu realnego bankructwa dawnej KW i KHW, a teraz ma być przywrócona jako realizacja wcześniejszych porozumień, jeśli tylko wyniki finansowe spółek będą powyżej zera (a nawet powyżej zakładanego poziomu strat). Z punktu widzenia związków oraz prawdopodobnie też części sektora (chociaż chyba nie wszystkich) sprawa jest oczywista – pieniądze się należą. Dla wszystkich patrzących z boku – sprawy zahaczają o granice absurdu.

Kopalnie zostały uratowane poprzez bezprecedensową pomoc państwowych spółek i dzięki sprytnym zabiegom pomoc ta ominęła ograniczenia europejskie. Spółki górnicze nie zostały postawione w stan upadłości, a pewnie w niektórych miesiącach ich stan finansowy kwalifikował się do tego według Kodeksu Handlowego, a kwestie płynności finansowej zapewniła wydatna pomoc ARP i zakupów interwencyjnych węgla. Pomoc przyszła ze strony energetyki- przekształcenia nowego holdingu węglowego, i miliardowe zaangażowanie koncernów, które nie skorzystały z obniżki cen paliwa, a więc możliwości redukcji własnych kosztów ale przejęły praktycznie sektor górniczy na własny rachunek
Miliardowe zadłużenie kopalń zostało przesunięte w czasie i rozłożone na dogodne spłaty przy nadzwyczajnie łagodnym podejściu banków, które dla osób prywatnych lub innych firm na rynku zawsze są korporacyjnie bezwzględne. Osiągniecie jako takiej stabilizacji przyniosło nie tylko pewne zwiększenie cen węgla, ale tak naprawdę także zahamowanie inwestycji co widać w miesięcznych statystykach ilości wydobywanego surowca. Zmniejszenie zatrudnienia przebiega nadzwyczaj łagodnie, a porównując traktowanie sektora górniczego w Polsce i w innych krajach (nawet nie w USA, ale w Czechach na przykład) pomoc jest naprawdę wielka.

Tymczasem jak w dawnej historii – jak tylko nie ma pożaru to zaraz rozpoczyna się licytacja „Gdzie są moje sztachety (wynagrodzenie)?”. Konkurencja dużej ilości związków pomaga w eskalacji żądań i stawiania warunków, kto będzie twardszy i odda mniej pola w negocjacjach. Co gorsza, jak to wielokrotnie bywało, sam zarząd górniczej spółki traktowany jest jako cos mało istotnego, bo i tak wszystkie negocjacje wcześniej czy później muszą trafić na biurko odpowiedniego Ministerstwa. Sytuacja jest niestety beznadziejna. Sfery rządowe próbują się bronić wysyłając wstępne balony na temat konieczności inwestycji, przypominając nieśmiało, że tak naprawdę, to wiele pieniędzy, które są dziś pożyczone trzeba będzie jednak kiedyś oddać (500 mln rocznie do 2019), a ceny węgla wcale nie będą rosnąć. Opublikowany został nawet raport NIK na temat restrukturyzacji górnictwa pokazujący skalę bezradności i ponad 65 mld wpakowanych w sektor w ostatnich latach. Wydaje się, że to wszystko jednak na próżno. W obecnej organizacji górnictwo węgla kamiennego znowu osiągnęło model „kontrolowanej straty” lub „wydania wszystkiego na płace jeśli tylko pojawią się pieniądze” i nic tego nie zmieni. Mam nadzieje, że jest w sektorze duża grupa osób, które widzą absurdalność całej sytuacji, a przede wszystkim widzi konieczność prawdziwej zmiany w przyszłości.

Węgiel nie ma świetlanych perspektyw w obecnym układzie europejskiej polityki, a szczególnie przez kilka najbliższych lat dominującego układu politycznego i nowego ostrza polityki klimatycznej – będzie spychany do narożnika. Realistycznie – musi ułożyć sobie plan defensywny ale i bolesny. Duża energetyka węglowa jest w odwrocie i jeżeli chcemy realizować jakiekolwiek europejskie zobowiązania nie ma na razie możliwości utrzymania obecnego poziomu węglowej produkcji. Wprowadzenie nowych technologii węglowych jest zblokowane nowymi reformami ETS i specyficznymi paragrafami. Zużycie węgla dla gospodarstw domowych będzie spadać, bo naturalna jest walka z niską emisją. Nie da się też walczyć na siłę z ekonomią, ponieważ węgiel na światowych rynkach będzie tańszy niż produkcja z niektórych rodzimych kopalń. Sektor musi się restrukturyzować i to restrukturyzować na poważnie i boleśnie, a nie utrzymywać archaiczne systemy wynagrodzeń i naciskać na podwyżki. Oczywiście należy zapewnić godne emerytury, ale sam system płac musi odpowiadać realiom XXI, a nie XIX wieku. Myślę też, że wielu górników skupionych na pracy i wydajności wolałoby proste i elastyczne płace za pracę, a nie hipotetyczny węgiel do zabrania w deputacie czy ekwiwalent za zupę. Przede wszystkim Śląsk i Zagłębie muszą szukać możliwości rozwoju nowych sektorów przemysłu (co się w praktyce dzieje) i stawiać na miejsca pracy, które mają dobre perspektywy.

Można też zawsze, jak w kole historii, zażądać rozmów i tych sztachet wymagać. W ostateczności, zawsze można odwołać zarząd i ministrów. Na uzasadnienie mojego pesymizmu przytoczę słowa jednego ze związkowych liderów, które pokazują jak rozumiany jest proces decyzyjny w XXI wiecznych przedsiębiorstwach. „ I jak tutaj nie zadać pytania: czy politycy, a pośrednio również członkowie zarządów spółek węglowych, pamiętają jeszcze, komu zawdzięczają pełnione funkcje? Jeśli zapomnieli, że są tam dzięki wyborcom, to oni im o tym przypomną” . Historia więc zatacza koło i trwa, tyle że w XXI wieku, toczy się znacznie szybciej.

Jeden komentarz do “A gdzie są moje sztachety? O płacach, waloryzacjach i deputatach sektora węglowego.”

  1. Z restrukturyzacją górnictwa jest tak, że się zwyczajnie nikomu nie opłaca poza podatnikami. Dla górników to perspektywa nieuchronnych zwolnień, dla związkowców dodatkowo utrata przywilejów, dla polityków ból głowy z protestami, dla władz lokalnych wzrost problemów społecznych z bezrobociem na czele, dla zarządów wysokie prawdopodobieństwo utraty intratnych stanowisk… słowem po co to robić, skoro jest tak dobrze. Dopóki reszta społeczeństwa nie naciska na polityków by wreszcie przestali dotować górnictwo nic nie ulegnie zmianie. Ale reszcie społeczeństwa powie się, że regulacje Unijne są fuj, że „chcą nas Panie zniszczyć” (odpowiednik dawnego chcą nas Panie wykupić), że górnictwo to nasz narodowy skarb, że energia z węgla jest najtańsza (w co po przeczytaniu powyższego tekstu każdy zacznie wątpić). Najlepszym dowodem na poparcie moich słów jest brak cyfrowych map złóż (poza Bogdanką) czy stosowanie metodologi szacowania złóż rodem ze Związku Radzieckiego (reszta świata posługuje się bardziej współczesnymi metodami np. popularną australijską JORC). Dlaczego więc nie rozpocząć całej reformy od rozpoznania ile możemy realnie wydobyć opłacalnie przy danej cenie surowca? Bo mogłoby się okazać, że na Śląsku nie ma już kopalń opłacalnych, że tanie w eksploatacji pokłady już są dawno zczerpane (oraz że bez bardzo bolesnej restrukturyzacji nie sposób przesunąć tej granicy opłacalności na dostępne jeszcze złoża). Toż to by była katastrofa! Wszyscy musieliby przyznać się do tego jaka jest rzeczywistość. Banki, że wtopiły pieniądze, których już nie odzyskają, państwo, że wpompowało miliardy bez potrzeby, firmy energetyczne, że władowały pieniądze w zakup nierentownych kopalń zamiast kupować tańszy surowiec, związki, że nie obronią kopalń (i swoich geszeftów), itd. Prawdziwy łańcuszek nieszczęść. Dlatego lepiej sprzedawać propagandę, że dla nas węgiel o jedyna rozsądna opcja zanim ktoś zacznie zadawać pytania.

Zostaw komentarz:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *