Mało znany dekret z polskiej historii, który chyba umknął większości analityków. W końcowym etapie desperackiej walki o przeżycie polskiego socjalizmu, Jaruzelski wydał mało znane rozporządzenie – zakazujące budowy nowych murów fabrycznych. Na pierwszy rzut oka coś zupełnie absurdalnego, ale tak naprawdę mający jakiś cel i sens w tej samej w sobie dość pure-nonsensownej socjalistycznej rzeczywistości. Zwykło się traktować epokę lat 70-tych i potem smutno-tragiczne lata 80-te jako czas chaosu i bezmyślnych decyzji, natomiast wydaje się, że u podłoża wszystkiego była śmiała myśl – doprowadzić do szybkiej industrializacji polskiej gospodarki, pobudzić inwestycje nawet za cenę wpompowania w socjalistyczny układ , kapitalistycznych pożyczek, a potem dokonać szybkiego, rozwojowego skoku cywilizacyjnego, kiedy polskie przedsiębiorstwa opanują światowe rynki a nasze produkty będą wypierały konkurencję i tworzyły światowe marki. Cel był światły, struktura polityczna monopartii komunistycznej niegodna, a całe działanie skrajnie idealistycznie – wyobrażano sobie bowiem że cały świat tylko czeka na nasze produkty i wyroby. Że jeśli tylko kupimy licencje lub wprowadzimy jakieś usprawnienia, a potem wyślemy naszą stal, Melexy (elektryczne wózki golfowe), odzież i cukierki za granice to będzie to przebojowy hit i szybki strumień wpływającej twardej waluty. W selektywnych działaniach osiągnięto minimalne sukcesy jak dawna obecność Prince Polo na Bliskim Wschodzie, ale w większości nastąpiło brutalne zderzenie z rzeczywistością – dlaczego ktoś miał tam na nas czekać i oddać nam sklepowe półki. Nawet jeśli produkujemy taniej (a szczególnie na rynku amerykańskim wiele razy w latach 70-tych od razu dostaliśmy postępowanie antydumpingowe) to nie mamy sieci sprzedaży, promocji marki i odpowiednich wydatków na zachowanie ciągłości inwestycji. Wielki skok zakończył się więc głównie …. konsumpcją wewnętrzną wielkich inwestycji – każde miasto, województwo i nawet mały powiat , chciał mieć nową fabrykę z licencyjną linią produkcyjną – był to nie tylko prestiż ale i pieniądze, wyjazdy i zawsze dało się coą ukręcić w takiej okazji. Na koniec poszło to już bardziej w stronę filmowego „Misia” …trzeba było zacząć inwestycję, rozpocząć budowę fabrycznych murów, jakoś złapać trochę pieniędzy …a potem (tak jak w filmie) całość miała sobie zgnić gdzieś w kącie po cichutku. Dekret Jaruzelskiego to desperacka próba wyciekania pieniędzy na rozgrzebanie i „zgnicie” , próba obniżenia wyciekających z budżetu kosztów a pewnie w założeniu chęć zbilansowania wydatków i przychodów tak, aby w jakiś w miarę podstawowy sposób utrzymać zadowolenie społeczne, co jak wiadomo skończyło się przegraną, na szczęście dla nas, w pokojowy sposób. Dekret zresztą jak i dziesiątki innych w końcowej fazie socjalizmu praktycznie nie miał znaczenia w rozpadającej się gospodarce, ale też pokazywał że coś jednak mimo wszystko przez partyjne firanki też w gospodarce było widać.
Ponad dwadzieścia lat minęło szybko i od białych skarpetek pierwszych polskich biznesmenów, w szybkim czasie staliśmy się ustabilizowaną gospodarką Unii Europejskiej. Pobieżna jednak analiza wskazuje pewne ułomności – większość naszej gospodarki to produkty niskoprzetworzone, tak naprawdę półprodukty albo fabryki koncernów zagranicznych zlokalizowane z uwagi na przynajmniej jeden z trzech atutów kraju nad Wisłą: piękna krajobrazu, oszałamiającej urody polskich dziewcząt i stosunkowo nisko-opłacanej wysokokwalifikowanej siły roboczej, która nawet jak nie jest kwalifikowana to daje się szybko przeszkolić. To co spędza sen z oczu wszystkich kolejnych rządów to niskie wskaźniki tworzenia innowacyjnych i zaawansowanych technologii oraz bardzo niski procent nakładów na badania i rozwój.
Po łatwej diagnozie przychodzi trudniejszy czas na terapię, ale ta już została zastosowana. W idealistycznym podejściu w ciągu ostatnich kilku lat ( i prognozowanych kilku następnych) w sektor naukowy i ogólnie pojętego B+R zostało i zostanie wpakowane miliardy złotych (po 3-5 rocznie) głównie pochodzących z naszych wywalczonych poprzednio i obecnie unijnych 300 mld (aczkolwiek w większości dofinansowania ok 15 % i tak muszą stanowić środki rządowe). Podejście jest idealistyczne bo zakłada, że jak jest za mało pieniędzy na B+R to jak się świat nauki tymi pieniędzmi zaleje to natychmiast przyjdzie czas polskich innowatorów i wynalazków – niebieski laser, grafen i tysiące innych innowacyjnych produktów zostaną opatentowane i przetworzone w nowe komercyjne technologie, które z kolei spowodują napływ euro i dolarów z opłat licencyjnych. W tym roku (2013) ponad 3 mld zł w wielu coraz bardziej dźwięcznie zwanych programach – ….. Gekon to mój ulubiony. Coś to zaczyna przypominać …..
Bo oczywiście rynek (naukowy) reaguje zgodnie z przypuszczeniami – doskonale aklimatyzuje się do zwiększonych nakładów i konsumpcji środków. W całym kraju rośnie nieprawdopodobnie liczba Parków Technologicznych, Centrów Innowacji, Klastrów Technologicznych i tym podobnych struktur. Wszyscy (oczywiście ja również) składamy maszynowo wnioski o granty i startujemy w konkursach uruchamiając kolejne innowacyjne projekty. Niestety zaczyna też to przypominać inwestycyjny boom z lat siedemdziesiątych bo oczywiście są klastry i Parki, są też coraz kosztowniejsze laboratoria i zatrudnieni naukowcy tylko trochę słabo z naukowym podbojem wysokotechnologicznego świata. Idealistyczne jest myślenie, że świat tylko czeka na nasze nowe technologie. Idealistyczne jest też przekonanie że nowy wynalazek, oszczędny, innowacyjny, rokujący wielkie zyski zaraz zostanie zakupiony przez światowe korporacje. To niestety tak nie działa. Doświadczył tego zarówno Steve Jobs jak i tysiące innych osób – korporacje które dominują technologicznie w obecnym świecie mają swoje centra badawcze i będą używać tego, co tam wytworzono. Jeśli nie daj Boże osiągniemy coś więcej i lepszego, to nikt nie kupi tego za ciężkie pieniądze ale natychmiast skopiuje w B+R oddziale u siebie i zaraz rzuci na rynek pod swoja marką i kontrolą. Obecnie problemem nie jest bowiem jak wymyśleć, ale jak sprzedać dany produkt. Problemem polskich firm nie to, że nie inwestują w B+R, ale to że nie uczestniczą w światowym podziale sklepowych półek i dostępu do rynków więc jakiekolwiek pomysły innowacyjne są dla nich bezużyteczne – nie da się sprzedać.
Budowa murów naukowych laboratoriów nie umyka uwadze odpowiedzialnych instytucji, ale są one w potrzasku. Muszą realizować strategie i są rozliczane …. z wydawania pieniędzy. Więc najbardziej opłacalne są nowe wielkie kilkusetmilionowe programy – a jak najlepiej wydać kilkaset milionów – nowe budynki, nowa infrastruktura i nowe laboratorium. Ministerstwo, NCBiR i inni próbują trochę hamować inwestycyjną powódź poprzez dotowanie tylko wybranych najlepszych uczelni, poprzez tzw. KNOW-y (połączenia wiodących jednostek) czy coś co się nazywa lista priorytetowych inwestycji infrastrukturalnych – rodzaj zakazu wznoszenia nowych kosztownych naukowych zabawek.
Efekty jednak są tylko częściowe, a patrząc na zmiany samej gospodarki nawet jeszcze bardziej częściowe. Idealistyczne założenie, że każdy tylko pożąda naszych innowacji – raczej mało działa w praktyce bo zachodnie, wielkie koncerny owszem otworzą swoje własne centrum rozwojowe (zwykle software) natomiast raczej nie kupują nowych osiągnieć polskiej nauki. Ta zresztą tak bardzo komercjalizować się nie stara, bo wygrywająca strategia to otrzymać kolejne granty (badawcze) które i tak są dostępne bo (Ministerstwo i NCBiR i NCN) muszą wydać odpowiednie pieniądze. Problem narasta i dziś może jest niewidoczny i starannie pokrywany optymistycznymi prezentacjami o wzroście nakładów na sektor B +R, ale warto pamiętać że rosną nie tylko nakłady, ale i inwestycje, a co za tym idzie koszt ich obsługi w przyszłości. Tak jak w inwestycjach w szpitale gdzie warte miliony i setki milionów kosztowne tomografy, elegancko kurzą się w nowych pomieszczeniach, tak wyposażone w nowe, elektronowe mikroskopy, komputerowe systemu i sterowane cyfrowo obrabiarki, laboratoria czekają na zamówienia …. ale przy okazji wystawiają swoje rachunki za istnienie. Rozwiązaniem więc są kolejne granty badawcze i kolejne pieniądze pakowane w istnienie tych centrów i laboratoriów – no bo szkoda żeby coś nowego tak się zmarnowało. Najgorsze, że dostęp do łatwych pieniędzy zniechęca do podejmowania ryzyka (http://konradswirski.blog.tt.com.pl/?p=309) po co zaciągać kredyty i walczyć do końca o sukces rynkowy jeśli są państwowe pieniądze na badania i zawsze możliwość bezkosztowego zniesienia porażki. Dziś mówimy o sukcesie programu Kredyt Technologiczny (to jeden z mechanizmów grantowych gdzie państwo dopłaca do nowych technologicznie inwestycji) bo dużo firm sięga po te środki i ochoczo je wydaje, ja wciąż pamiętam problemy z pierwszymi transzami tego programu (miło wspominam bo nie było żadnej konkurencji). Podstawową różnicą na początku było że Kredyt Technologiczny był rodzajem pożyczki która była umarzana … jeśli pokazało się faktury za sprzedaż innowacyjnych towarów, ponieważ nikt tych pieniędzy nie chciał bo było ryzyko (byliśmy jedyną z dosłownie kilku firm w Polsce składających wnioski) Teraz formułę zmieniono, umarza się już od razu po pokazaniu faktur za poniesione koszty i pełen sukces i wielka kolejka oczekujących. Pokazuje to istotę problemu w obecnych B+R w Polsce – badać i wydać pieniądze potrafi każdy , przynieść już realny zwrot z inwestycji poprzez sprzedaż swoich wyników – niestety bardzo niewielu.
Strach się bać co się stanie kiedy skończą się unijne dotacje i pieniądze. Jak w Polsce będzie można prowadzić innowacyjne badania w tak pięknych laboratoriach… jedyna szansa w naszych kolejnych twardych negocjacjach w Brukseli bo co my zrobimy z tymi murami ….