Ostatnie koncepcje Conie Hedegaard przypominają najlepsze kawałki ze światowej historii sztucznych regulacji rynków.
Od wieków, wszystkie państwa, imperia i konfederacje walczyły z problemem wartości swojego pieniądza. Z jednej strony na skutek procesów gospodarczych samowolnie kształtowały się relacje jednych walut do drugich, z drugiej często podejmowano samodzielne decyzje wbrew ekonomii – zwykle po to żeby albo daną walutę osłabić (czasy nowożytne i zwiększenie konkurencyjności eksportu) albo ja lekko podfałszować (ratunek dla skarbu zazwyczaj utożsamianego z kieszenią władcy czy króla). Z rzadka działano w drugą stronę – żeby sztucznie ustalić wyższy kurs i cenę wzmocnić bo wymaga to już wyższej „szkoły ekonomii”.
Oszukiwanie i osłabianie pieniądza jest bowiem naturalne. Na początek radzono sobie zwykle oskrobując monety ze złota (w końcu nominał pozostawał taki sam a można było troszkę uszczknąć do kieszeni) co natychmiast spowodowało kontrreakcję mennic i wyposażenie monet większej wartości w ząbki na obwodzie które (jeśli wygładzone) natychmiast sygnalizowało że coś się dzieje nie tak. Dalej na przestrzeni dziejów mamy cały czas historię prób fałszowania i osłabiania wartości zwykle przez prosty zabieg zmniejszania udziału szlachetnych kruszców a utrzymanie nominału i rozwinięcie tej koncepcji przy wprowadzeniu banknotów papierowych, gdzie wszystko było proste bo można było po prostu dodrukować a następnie wprowadzić ewentualnie dodatkowe „0”. To z kolej w szeregu przypadkach prowadziło do natychmiastowego, gwałtownego spadku wartości, inflacji i dalej hiperinflacji. W książkach znane są przypadki Republiki Weimarskiej z lat 20-tych XX wieku i czasu kiedy pensje pracownikom wypłacano dwukrotnie w ciągu dnia (dzienna inflacja ok 300 %). Zaszczytna palne oficjalnego pierwszeństwa dzierżą jednak Węgry, tam katastrofa zaczęła się już w czasie II wojny światowej, by po finalnej klęsce , ich ówczesna narodowa waluta pengo dewaluowała się (miesięcznie !!!) w tempie 41 900 000 000 000 000 (41,9 biliarda) % co dawało podwojenie się ceny co około 15-16 godzin. Nic dziwnego ze zapotrzebowanie na nowe banknoty było rosnące i skończyło się na 100 trylionach (łącznie 20 zer po jedynce) a na maszynach drukarskich był już przygotowany absolutny rekord – miliard bilionów (pisany co interesująco słownie na banknocie), ale na szczęście reforma pieniężna ukróciła to szaleństwo (wprowadzono forinta za 124 pengo J). Bardzo bliska pobicia rekordu Węgier z 1946 roku było Zimbabwe (dawna Rodezja) kiedy w 2008 inflacja osiągnęła szczyty i tam tez rekordowy banknot miał nominał 100 trylionów (dolarów) ale już za chwile jego wartość była niższa niż koszty produkcji. Zimbabwe pewnie pobiło tak naprawdę rekord ale po listopadzie 2008 nie było już oficjalnych danych na temat inflacji i wprowadzono możliwość płacenia walutami innych krajów, co skutecznie wyeliminowało dolar zimbambwijski z obiegu i skierowało jego użycie w kierunku materiału do uszczelniania chat lub papieru toaletowego. Wszystkie kraje z hiperinflacją pokazują jak złudne mogą być nasze oceny i marzenia ponieważ jak widać nawet będąc miliarderem (albo tryliarderem) można bardzo szybko umrzeć z głodu.
Rzadziej sztuczne kursy i działania rządowe idą w drugą stronę, aczkolwiek historia zna takie przypadki. W czasach przed-kapitalistycznych (do 1989) w Polsce obowiązywały z dzisiejszej perspektywy, dość zabawne regulacje walutowe, gdzie z jednej strony obowiązywał państwowy (regulowany) kurs wymiany dolarów lub ówczesnych niemieckich marek na polskie złote, z drugiej zaś rynek ustalał swoje własne prawa. Tak w okolicach przed 1980 dolar w państwowym banku wart był około 10-15 złotych (ale mógł go jedynie obowiązkowo sprzedać zagraniczny turysta wjeżdżający do Polski), a u protoplastów polskiej wolnej bankowości zwanych wówczas „cinkciarzami” tak od 100 do 150. Co ciekawe można było też po tym niskim kursie dolara kupić ale jedynie jeśli wyjeżdżało się (oficjalnie) do krajów zachodnich – na przykład dla szczęśliwców w podróży służbowej obowiązywał pewien limit (diety) a szczęśliwy posiadacz zakupionej dolarowej stówy mógł na wycieczce lub delegacji żywić się polskimi konserwami i makaronem gotowanym za pomocą grzałki w hotelowej umywalce, aby pieniądze przywieść z powrotem i odsprzedać. Reguły obowiązywały w całym bloku socjalistycznym i w ZSRR obowiązkowo na przykład dolar musiał kosztować (oficjalnie) mniej niż rubla (koniec lat 70-tych to ok 90 kopiejek) co jednak dalej nie wytrzymało próby czasu. Handel kursem oficjalnym wkrótce rozwinięto na wszystkie waluty i tak wyjeżdżając na wycieczki po krajach bratnich (DDR, Czechosłowacja, Rumunia, Węgry, Bułgaria) można było kupić lokalna walutę (w odpowiednio limitowanych ilościach) na tzw. książeczkę walutową. Ponieważ kursy były zaniżone , był to wspaniały interes bo te „lepsze środki pieniężne” można było wymienić na zakup towarów szmuglowanych do Polski (złoto, alkohol, zachodnie ubrania i elektroniczne zegarki z Węgier lub same amerykańskie dolary) albo od razu sprzedać a lokalnych punktach wymiany walut w postaci niewyraźnego gościa w płaszczu , który zawsze czatował pod sklepem z renomowanej sieci „Pewex”. Były to rządowe sklepy wyposażone w zagraniczne towary, które można było kupować za dowolna (zachodnią walutę – której skądinąd nie wolno było posiadać bo jak można było ja zarobić). Dodatkowo przyjmowano tam tez tzw. „bony towarowe” – sztuczna walutę emitowana przez komunistyczny rząd gdzie 1 bon to równowartość jednego dolara amerykańskiego i możliwość kupienia alkoholu, zagranicznych papierosów i odrobiny kolorowego świata który dziś jest tak oczywisty. Bony z kolei dostawali górnicy, pracownicy handlu zagranicznego i cały aparat związany z władza i puszczali go przez cinkciarzy w wolny rynek. Całość funkcjonowała totalnie absurdalnie aczkolwiek w jakiś magiczny zorganizowany sposób, gdzie było oczywiste że można niektóre kursy dowolnie zmieniać, wzmacniać i że tak naprawdę najwięcej zarabiają ci którzy są decydentami i emitentami takich dziwnych papierów.
Wydawało mi się, że ten świat nigdy nie wróci. Wolny rynek, który utożsamiany był z zachodnia Europą, kusił zawsze naturalna regulacją, samodopasowaniem popytu i podaży i „mądrością” naturalnych procesów nad rządowymi ustawami lub sztucznymi kursami. Ideą gospodarki kapitalistycznej (a nawet pewnych praw Unii Europejskiej) jest zakaz sztucznego formowania cen, które zakłócają bieg naturalnej ekonomii, ograniczenie rządowych dotacji i zabronienie działań mających na celu preferencje jednych firm nad innymi.
Nagle w 2012 wpadamy z hukiem w świat z dawnych dziejów. Cały europejski system handlu emisjami (EUA, CER) zaczyna niepokojąco przypominać twórczo rozwiniętą politykę „wielowalutowości i wielokursowosci” z najlepszych czasów wiodącego socjalizmu. Limity emisyjne – a wiec ilości pozwoleń, kierowanych na w końcu całkowicie wolne rynkowo giełdy, tworzone są arbitralnie na podstawie wewnętrznych negocjacji, gdzie tak naprawdę kilka milionów pozwoleń w tą czy w tamta zalezą pewnie od umiejętności przygotowania odpowiedniego papieru przez wybrana prawniczą kancelarie i widzimisię urzędnika przy wykwintnej kolacji. A nawet dalej – pomimo że ceny ma hipotetycznie ustalać rynek (giełdy) okazuje się ze należy je arbitralnie zmienić – bo pozwolenia emisyjne CO2 są obecnie ….za tanie !!!!. Problem w obecnym okresie rozliczeniowym (2009 – 2012) powtarza dokładnie ścieżkę z pierwszego (2004-2008) gdzie standardowe certyfikat emisyjny najpierw zaczyna szybować wysoko (do 30-30 euro za tonę) aby pod koniec okresu rozliczeniowego lecieć w dół (poprzednio nawet do poziomu eurocentów). Teraz mamy taki właśnie kolejny zjazd gdzie tona CO2 kosztuje 6-8 euro i wygląda ze może być znacznie niżej. Okazuje się ze spowolnienie przemysłowe na skutek kryzysu wygenerowało mniej emisji CO2 i na rynku pozostali wszyscy z papierami które zaraz stracą gwałtownie na wartości. Rozwiązanie jest typowe dla prawników i finansistów, bo zamiast powiedzieć ze cały system jest absurdalny i niedopasowany to następuje ruch biurokratyczny żeby śrubę cenową przykręcić. Problem (dla finansistów i lobbystów) jest bowiem poważny, gdyż nie tylko ich papiery są bezwartościowe i nie można spekulować na rynku ale załamuje się cała polityka inwestowania w odnawialne źródła energii. Wysokie ceny pozwoleń emisyjnych CO2 miały bowiem zniechęcić do wykorzystywania elektrowni na węgiel (całkowicie) i gaz (częściowo) i stworzyć preferencje dla nowej „zielonej” energetyki. Tymczasem teraz to nie działa i w obliczu tanich certyfikatów (i czasami też niebezpieczeństwa ze one mogą być używane po 2012 w nowym okresie rozliczeniowym) duńska (z kraju wiatraków i biogazu)) komisarz Hedegaard forsuje pomysł ustawowego „usunięcia z rynku” części pozwoleń . Idea nowych rozwiązań trafia do Parlamentu i Rady Europy (dlatego tam żeby Polska nie mogła zawetować bo tak liczy się większość głosów) i jak na razie to pomysł żeby o 400 mln ton obniżyć nowe limity na lata po 2012 w nadziei że … „zapewni to prawidłowe działanie rynku”. Prawidłowe działanie rynku rozumiane jest przez cenę pozwoleń na poziomie 20-30 euro za tonę (minimum jakieś 15) i przez to stymulowanie rozwoju nowych technologii, prawdopodobnie irracjonalne jest pytanie czy Pani Conie postulowałaby tez zwiększenie ilości pozwoleń jeśli cena akurat byłaby za wysoka (niektóre analizy straszą 50-100 euro). Całość przypomina mi stare dobre czasy, same pozwolenia i ich typy jak „dobre” dolary i ich odpowiedniki w bonach, limity emisyjne na kraj jak książeczki walutowe a ceny …. niby na giełdzie ale tak żeby było odpowiednio (według rozdzielnika). Jest to na pewno jakaś nowa „twórcza” forma kapitalistycznej gospodarki i dość zabawne pocieszenie ze będę miał okazję na przejście od systemu nakazowo-rozdzielczego w kierunku wolno-konkurencyjnego i dalej do nakazowo-wolno-rozdzielczo-konkurencyjnego. Czekam więc teraz z niecierpliwością na pierwszych „cinkciarzy” CO2 ….
Bardzo ciekawy tekst, dziękuję. Sprawa faktycznie wygląda niepokojąco. Wygląda jakby Europa zapomniała co to jest komunizm i dlaczego nie jest dobrym rozwiązaniem. Gorąco pozdrawiam.
Interesujący pogląd. Faktycznie wydaję się, iż UE zmierza w kierunku komunizmu we wszystkich obszarach swojej aktywności. Najlepsze wydaje się to, iż najpierw Europa Zachodnia sprzedała nam kapitalizm, a teraz podejmuje próbę sprzedania nam komunizmu. Jednak należy rozróżnić pewne kwestie. Sam system handlu uprawnieniami do emisji jest typową myślą amerykańskiego liberalizmu gospodarczego. Konstrukcja systemu handlu jest oparta na zasadach wolnorynkowych – korzystasz gospodarczo z jakiegokolwiek zasobu – w tym przypadku z powietrza – to płacisz. Natomiast wdrożenie tego mechanizmu przez UE stanowi przykład tego jak z interesującego mechanizmu można stworzyć bezładny, stale zmieniający się, niestabilny, skomplikowany obszar, gdzie już dawno zapomniano co jest podstawowym celem. Poradzenie sobie w tej matni nie jest łatwe. Właśnie ukazał się mój komentarz do ustawy o systemie handlu uprawnieniami do emisji gazów cieplarnianych. Polecam i pozdrawiam