Jest grudzień i w prasie dwa bez przerwy podnoszone tematy – święta i podwyżki cen energii. Na początek więc świątecznie i o …bajkach. Każdy kraj ma swoje bajeczne specjalności, które opowiadamy dzieciom. W krajach anglosaskich, ale i w Zachodniej Europie ogółem szczególnie popularna jest opowieść (oryginalnie oczywiście przygotowana przez Ezopa) – o koniku polnym i mrówkach. W skrócie „dramatyczna historia” rozgrywa się na przestrzeni jednego roku, kiedy w ciepłych i obfitych sezonach (wiosna, lato i jesień) mrówki bez przerwy pracują budując nowy dom i gromadząc zapasy, natomiast konik polny oddaje się raczej przyjemnościom – często uczestnicząc w spotkaniach towarzyskich połączonych ze śpiewaniem. Nadchodzi jednak pora zimy, wielkie chłody i brak pożywienia. Przyjęcia się kończą, a każdy desperacko walczy o życie. Skrajnie wyczerpany konik dowleka się do drzwi nowego domu mrówek i prosi o ich zapasy, na co otrzymuje odpowiedź (tu cytowana wersja z Bajek Le Fontaine):
„-Cóżeś porabiał przez lato,
Gdy żebrzesz w zimowej porze?”
„Śpiewałem sobie.” — „Więc za to
Tańcujże teraz, nieboże!”
Konik polny umiera więc z głodu i chłodu do końca ściskając w dłoniach skrzypeczki, a w wersjach najbardziej makabrycznych, mrówki używają kawałków jego rozćwiartowanego ciała jako dodatkowego wypełnienia spiżarni. Patrząc z kolei na typowo polskie bajki i klechdy, mamy warianty albo martyrologiczne (Wanda skacząca, Śpiący rycerze w Tatrach), albo bardzo popularny motyw biednego syna który zostaje królem. Tu (w najróżniejszych wersjach) młodzian nie ma ani majątku ani wykształcenia, ale udaje się w świat dość beztrosko licząc na łut szczęścia. Oczywiście … udaje się i dzięki uratowaniu jakiegoś zwierzęcia (ptaszek z gniazdka lub królik) uzyskuje pomoc świata przyrody, która następnie jest niezbędna w kluczowej przygodzie polegającej na odnalezieniu ukrytego skarbu. Sama końcówka jest już prosta – bogactwo pozwala na poślubienie królewny i długie życie w szczęściu. Można oczywiście widzieć tu jakąś psychologiczną zmowę, ale nie sposób oprzeć się wrażeniu, że w niektórych krajach już od najmłodszych lat, podprogowo dostarcza się dzieciom przekaz o etosie pracy i konieczności budowania zabezpieczenia na gorsze czasy, kiedy w naszych archetypach kultury jest raczej niezachwiana wiara w opiekę Boską i pomoc świata zwierząt w fartownym odnalezieniu skarbu, więc nie ma się co przejmować, bo będzie dobrze.
Z wątku bajek i świąt można już przechodzić w kierunku nieuchronnych podwyżek cen energii, które tak naprawdę nie będą wcale podwyżkami, bo dostaniemy za nie rekompensaty. Ponieważ cena energii jest teraz kwestią wagi państwowej, warto popatrzeć jak to jest realizowane w Niemczech i w Polsce.
Niemcy jako (przynajmniej PR-owo) niekwestionowany lider zmian energetycznych, mają dość interesującą koncepcję finansowania sektora energetycznego, generalnie polegająca na utrzymywaniu niskiej ceny energii na rynku hurtowym (a więc i niskiego składnika za energię w rachunku), natomiast rozbudowywania płatności od klientów indywidualnych o wiele innych składników (obecnych tylko w rachunkach klientów indywidualnych), które pośrednio sponsorują wszystkie inwestycje sektora. Tak więc rachunek niemiecki wygląda mniej więcej tak (tu informacje i obrazki za cleanerenergywire.org i cytatami z tego artykułu):
Jak widać całość opłaty w eurocentach to prawie 30 ec/kWh, gdzie sama płatność za energię (przeniesienie cen z rynku hurtowego) to 6,16 ec/kWt i tylko 21 % całego rachunku. Do tego idzie opłata dystrybucyjna (7,27 Ec/Kwh), ale całość jest jednak znacząco rozbudowywana o kolejne kolory (opłaty). I tak pojawia się bezpośrednia opłata OZE (w 2018 to 6,79 ec/kWh – więc w praktyce 23 % więcej niż sama „normalna” energia”, ale i dodatkowo mały ułamek za offshore (0,037 ec/kWh z możliwością rozbudowy w przyszłości), opłata za elektrociepłownie (0,34 ec/kWh) i kolejne jak coś w rodzaju dopłaty do przemysłu (0,37 za to, że wielki przemysł płaci mniej za przesył) i specjalny podatek na konsumpcje energii (zwany zresztą w Niemczech „ecological tax” 2,05 – 7 %). Jak się dołoży kolejne podatki i parapodatki – koncesyjne i VAT (16 %) to finalnie wychodzi te prawie 30 ec (czyli na złotówki ok. 1,3 zł/kWh).
Porównując z naszymi rachunkami (na dziś) doznajemy przyjemnej satysfakcji – ogólny poziom polskiego rachunku brutto w 2018 to ok. 0,55 – 0,65 zł/kWh (czyli 14 eC/kWh – o połowę mniej niż w Niemczech) przy odpowiednich składowych (tu netto, żeby porównać z rysunkiem powyżej) – płatność za energię ok. 0,25-0,27 zł/kWh (czyli prawie 6 ec – troszkę mniej niż w Niemczech, bo tam mamy większą marżę spółek), opłaty dystrybucyjne analogicznie 0,25-0,3 ec (mniej więcej na analogicznym poziomie, choć pewnie w Polsce znowu trochę mniej), bo u nas dodatkowe opłaty wkładane są w składnik płatności za dystrybucję – gdzie mamy tzw. opłatę przejściową (to rekompensata za rozwiązane po wstąpieniu do Unii, długoterminowe kontrakty zakupowe gwarantowane przez państwo – kilka zł na miesiąc ), opłata OZE (teraz 0 zł/kWh – warto porównać do niemieckiej), opłata „mocowa” (zaraz się pojawi – za działanie rynku mocy – około 5-7 zł na miesiąc) oraz opłata kogeneracyjna (za elektrociepłownie – ok. 1 zł na miesiąc).
Patrząc na strategię obu państw i szczególnie koncepcję „rekompensat” za podwyżki cen energii – widać, że różni się ona dramatycznie:
- Niemcy – dążenie do minimalizacji cen energii (hurt) i wobec tego składnika za energię w rachunku, ale jednocześnie maksymalne obciążanie klientów indywidualnych dodatkowymi opłatami (sponsorującymi sektor energetyczny i szczególnie energetykę odnawialną). Efektem jest niska (stosunkowo) cena dla przemysłu (bo odpowiednik ceny hurtowej), a bardzo wysoka dla odbiorców indywidualnych (ale znośna z punktu widzenia rachunków domowych, bo i pensje są wyższe).
- Polska – dążenie do utrzymania jak najniższych rachunków dla klientów indywidualnych (bo pomimo, że są dwa razy niższe w wartościach bezwzględnych, to uwzględniając parytet pensji, Polacy proporcjonalnie już płacą więcej -udział energii w wydatkach). Powoli też kopiowanie koncepcji „dorzucania” czegoś do rachunków – zwłaszcza wszelkich wydatków sponsorujących sektor energetyczny – ale u nas zadziwiająco – nie OZE, a energetykę klasyczną w opłacie mocowej.
Na tym tle powoli rysuje się strategia na lata kolejne i niestety raczej smutne przewidywania co do efektów:
- Niemcy – dalej utrzymanie, a nawet intensyfikacja tej koncepcji. Co prawda efektem ubocznym jest brak działania rynku energii i zmiany dostawców dla niemieckich klientów indywidualnych (nie ma co optymalizować na rachunku jak i tak większość to opłaty stałe), ale dzięki temu, że kieszenie są bogate to i komponenty rachunku, które wracają do energetyki jako miliardy Euro. To daje dalej sponsoring OZE i rodzaj pętli zamkniętej – tanieje OZE- tanieje energia na rynku hurtowym – tania energia dla przemysłu – ale droga dla klientów indywidualnych – więcej komponentów na rachunku odbiorców indywidualnych – więcej pieniędzy na OZE, offshore i modernizację sieci – tanieje OZE .
- Polski model jest dokładnie odwrotny. Niskie rachunki dla odbiorców indywidualnych są niezbędne (m.in. stało się to kwestia polityczną i wyborczą , choć problem dotyczy wszystkich rządów i wszystkich partii). Pojawia się więc koncepcja rekompensat (dopłat do rachunków) z pieniędzy z budżetu (tu prawdopodobnie koncepcja jest wykorzystanie większych wpływów z opłat za emisję CO2, które według unijnych regulacji, ale tylko na dziś, idą jeszcze do budżetów krajowych. Nasza pętla zamknięta jest zamknięta dokładnie w odwrotną stronę – drożeją certyfikaty emisyjne CO2 i produkcja z węgla – drożeje energia na rynku hurtowym – drożeje komponent za energię na rachunkach klientów indywidualnych i przemysłu – utrzymujemy rachunki indywidualne w ryzach – dopłacamy odbiorcom indywidualnym (z budżetu tj. pieniędzy które wpłacają elektrownie węglowe podwyższając cenę) – nie podnosimy opłat za OZE dla odbiorów indywidualnych – dodajemy opłaty (sponsoring) elektrowni węglowych (opłata mocowa) – przesuwany środki z rachunków indywidualnych na istniejące elektrownie węglowe, które dalej są podstawą produkcji i finalnie drożeją certyfikaty emisyjne.
Dwie pętle sprzężenia zwrotnego poruszają się dokładnie w odwrotnych kierunkach – można oczywiście cieszyć się dziś i radować z niskich (stosunkowo) cen energii (porównując rachunku domowe Polska – Niemcy), ale ponieważ coraz chłodniej nie sposób się oprzeć wrażeniu, że tam po prostu chomikuje się pieniądze na przebudowę energetyki, która ma finalnie dać niską cenę (dla przemysłu) i więcej eksportu. W naszym przypadku dodatkowo przejadamy pieniądze (zawracając je na rekompensaty) i utrzymujemy rodzaj status quo węglowego – wystawiając się na strzał kolejnych wzrostów cen opłat za emisję. Rekompensaty pomagają ludziom, ale nie pomagają energetyce (nic z tego nie ma poza uspokojeniem i brakiem chęci do modernizacji) i za chwilę (dekada) mogą obciążyć budżet w znakomitym stopniu (długoterminowo opłaty za CO2 będą w koncepcji UE płatne do wspólnego budżetu).
Czy można coś zrobić? Może warto poczytać bajki i wyciągnąć wnioski? Albo dramatycznie bolesna modernizacja sektora i ponadpartyjna zgoda na wyższe ceny energii i szybkie zabezpieczenie od antywęglowej rewolucji energetycznej. Albo zostają nam … skrzypeczki (orkiestra górnicza) i powolne umieranie z zimna na progach bogatej energetyki Europy Zachodniej.
No chyba, że liczymy, że w końcu pomogą nam zwierzęta i znajdziemy jakiś skarb…
Smutna ta opowieść jak cała reszta opowieści
Witam.
Nasuwa mi się wniosek, że czas emigrować do Niemiec, albo zacząć zbierać chrust na mroźne zimy.
A tak na poważnie to strategiczny ośrodek decyzyjny w UE, czyli Berlin kreuje politykę klimatyczno-energetyczną w kierunku obciążania tzw. energetyki konwecjonalnej dodatkowymi opłatami (np. za emisję CO2 w systemie EU ETS). Główny cel takiego działania jest dość oczywisty – poprawa konkurencyjności własnej gospodarki poprzez nski koszt energii z OZE (już teraz Niemcy uzyskują ok. 45-50 % energii z OZE) i pogarszanie konkurencyjności gospodarek konsumujących energię ze źródeł konwecjonalnych.