Szukając przykładów państw czy miast o najbardziej rozwiniętych umiejętnościach dyplomatycznych pewnie mało kto wskazałby Dubrownik, który jest dawną stolicą o nazwie Republika Raguzy. Raguza, wciśnięta w sam koniec Dalmacji, była maleńkim, zamieszkałym przez 30 tys. osób państewkiem, miotanym wydarzeniami historycznymi, dziejącymi się pomiędzy wielkimi, europejskimi potęgami, mino to potrafiła przez 4,5 wieku (1358-1809) zachować niepodległość i dynamicznie rozwijać swoją gospodarkę. Raguza czyli dzisiejszy Dubrownik była bowiem republiką handlarzy, jednym z dużych konkurentów, bardziej znanej wszystkim, Wenecji, opierając swój rozwój na wymianie handlowej, grubych murach dubrownickiej fortecy oraz… zręcznej dyplomacji. Przez cały czas swojej niepodległości, Raguza byłą demokracją, rządzoną przez bogate kupieckie rodziny, wybierające tzw. Rektora. Pomimo oczywistych sporów wewnętrznych, łączyło je jedno – miłość do wolności, a motto republiki brzmiało „Non bene pro toto libertas venditur auro” – Wolności nie sprzedaje się nawet za wszystkie złoto świata, co może wydawać się nawet dziwne jeśli patrzymy na republikę skądinąd… kupców. Tak więc polityka zewnętrzna Raguzy pozostawała stała i polegała na niesłychanie zręcznym, ciągłym lawirowaniu pomiędzy sąsiednimi militarnymi potęgami, a nawet korzystaniu z bycia neutralnym podczas toczących się naokoło wojen. Jeżeli wymagała tego sytuacja płacono trybuty i dodatkowe daniny jak początkowo Węgrom, potem Imperium Otomańskiemu, a następnie Austro-Węgrom i dalej Imperium Otomańskiemu. Turcy zresztą przychylnie (w zamian za złoto) tolerowali małą kupiecką republikę koło siebie, ponieważ pozwalała na import towarów nawet z grup krajów, z którymi aktualnie Imperium toczyło wojny. Tak wiec Raguza, cały czas była „za a nawet przeciw” i żeglowała pośród burz wspierana przez swoją flotę handlową i niecodzienne negocjacyjne pomysły.
Jednym z lepszych był manewr z 1699 roku, kiedy to Dubrownik był zagrożony inwazją lądową z północy, zdecydowano wówczas, aby szybko przekazać maleńki kawałek swojego terytorium do Imperium Osmańskiego, to doskonale zabezpieczyło niepodległość republiki (bo nieprzyjaciel – Wenecja albo Austro- Węgry musiałyby najpierw atakować Turków) a w długiej historycznej konsekwencji przyniosło dostęp do morza z maleńkim miasteczkiem Neum dla dzisiejszej Bośni i Hercegowiny (warto spojrzeć na mapę z ciekawą konfigurację granic południowej Chorwacji). Lawirowanie niestety skończyło się w 1809 kiedy to w czasach napoleońskich wyparto Turcję z tego obszaru i zastąpiła ją Francja, która była w skomplikowanych konfliktach z Rosją i Austrią, a Dubrownik raz zajęty przez Napoleona w 1806 roku, nie odzyskał już wolności.
Zresztą Napoleon natychmiast po przybyciu do tego miasta rozkazał wnieść wojskowy fort na wysokim wzniesieniu koło miasta, dzięki któremu kontrolowano sytuację pod katem militarnym, co oddawało jego przyszłość w ręce nowych zdobywców. Notabene warto obejrzeć tę instalację, ponieważ, z kolei, w czasie wojny chorwacko-serbskiej 1991-1992 była ona kluczowym punktem obrony Chorwatów (pozostała niezdobyta) i dzięki niemu jadąc do Dubrownika jedziemy dziś do Chorwacji, a nie do Serbii.
O zręczności w negocjacjach i w polityce można tylko marzyć patrząc na obecną sytuację energetyczną Polski. Sytuację mamy bowiem naprawdę trudną, a możliwości wyborów nie pozazdrościliby nam nawet najbardziej biegli Bizantyjczycy czy wysłannicy Rektora z Raguzy. Polska, jak sama zapisuje w swojej polityce energetycznej, musi zrealizować kilka celów, które pośrednio są wewnętrznie sprzeczne, a na pewno ograniczają obszar decyzyjny. W uproszczeniu musimy bowiem:
- Zapewnić ciągłość dostaw energii przez budowę nowych elektrowni– tu warto przypomnieć sobie kłopoty z sierpnia obecnego roku, kiedy wprowadzony został 19 stopień zasilania.
- Wypełnić międzynarodowe zobowiązania dotyczące emisji, a w szczególności nasze uwarunkowania unijne i europejskie zapisy polityki klimatycznej (redukcja CO2 jak też i nowe normy IED).
- Przebudować polską energetykę w taki sposób, aby utrzymać strategiczne bezpieczeństwo dostaw surowców i nie wpaść w problem uzależnienia od importu z jednego kierunku – co literalnie można odczytać, że w obecnych obawach co do polityki rosyjskiej nie można się uzależnić od importu wyłącznie rosyjskiego gazu .
- Utrzymać niskie (lub przynajmniej konkurencyjne światowo) ceny energii dla przemysłu i dla użytkowników końcowych.
- Wydać na inwestycje tyle pieniędzy ile jest w dyspozycji koncernów energetycznych lub inwestorów (a jednocześnie jak w punkcie powyżej nie obciążać kosztami końcowych użytkowników… przynajmniej zbyt bardzo).
Pisze się to łatwo, bo cele każdy zna, natomiast znacznie gorzej jest z realizacją. Z punktu widzenia teoretyków optymalizacji, mamy bowiem już do czynienia z zadaniem gdzie tzw. obszar decyzyjny jest niesłychanie wąski. Mało tego – od razu widać, że właściwie nie ma optymalnego rozwiązania – możemy zrealizować jeden cel, ale zaraz polegniemy na innych ograniczeniach. Można więc łatwo wymyślać rewelacyjne strategie i wskazywać każdemu z rządów co należy zrobić, jednak tych wszystkich powyższych warunków się nie spełni.
Przykładowo, można krytykować polski energy mix i oparcie go o węgiel i zalecać transformację w innowacyjną energetykę odnawialną, ale tu od razu wyskoczą nam przekroczenia dostępnych środków albo jeśli będziemy to finansować z rachunków domowych (jak w Niemczech) to dojdziemy i do niemieckiej ceny za energię. Można z drugiej strony obrażać się na energie odnawialną i zostawać przy węglu (i traktować jako redutę polskiego surowca strategicznego), a od razu wpadamy w niewykonanie zobowiązań klimatycznych. To może w takim razie elektrownie gazowe i oczywiście podwojenie importu paliw gazowych? Na razie do końca nie wiadomo skąd, albo wiadomo skąd i dlatego znowu układanka nie wychodzi.
Wracając do teorii optymalizacji, rozwiązanie w takim razie jest dwojakie, albo usuwamy jakieś ograniczenia (nie przejmujemy się jakimś warunkiem, niestety nie wygląda na to że jest to wykonalne) albo … zawsze lądujemy na granicy obszaru decyzyjnego czyli spełniamy jakiś warunek tylko częściowo i nasza decyzja będzie bolała, ponieważ z każdej strony posypią się jakieś częściowe kary. Jednym zdaniem- polska polityka energetyczna musi być lawirowaniem pomiędzy problemami. Byłoby dobrze, jeżeli wszyscy oponenci przynajmniej co do tego się zgodzili i tak jak magnaci z Raguzy, próbowali zawsze znaleźć jakąś zręczną wypadkową. Nie da się bowiem przebudować Polski w odnawialną, zieloną wyspę jak też i nie można zatrzymać się na samym węglu i tylko budować nowych elektrowni węglowych. Następne lata to bardzo ciężki proces modernizacji energetyki wewnątrz (i OZE, i zmniejszanie węgla, i nowe bloki gazowe z opcjonalnymi trasami zaopatrywania w surowce, i jeszcze koszty tych inwestycji) jak i też negocjacji na zewnątrz – polityka klimatyczna, nasze zobowiązania i prawnicze formułki w zapisach unijnych.
Łatwo nie będzie, ale lepiej robić to „na miękko”, zręcznie wymyślając innowacyjne, negocjacyjne rozwiązania, niż „na twardo”- w pryncypialnym dążeniu do wbicia się w ścianę, z którejkolwiek strony. W końcu republika z Dubrownikiem umiała sobie poradzić nie za takimi problemami, a wspólne umiłowanie wolności potrafiło przekonać kupców i połączyć polityków. Gorzej jeśli każdy będzie uparcie ciągnął w swoją stronę – tu można znaleźć pełno mniej inspirujących analogii historycznych.