Lądując w Ameryce po kilku miesiącach, nie sposób nie dostrzec zmian. Na lotniskach pojawiły się zupełnie nowe maszyny do przeglądania podróżnych , przedtem tylko jako próbne instalacje, teraz już jako standard – nie przechodzi się przez normalną bramkę, ale staje w czymś w rodzaju wielkiego kubła i podnosi ręce do góry, a wtedy następuje scanowanie. TSA (amerykańska organizacja zajmująca się bezpieczeństwem lotnisk) widzi nas bez ubrania – ale oczywiście zgodnie z procedurami nie może dostrzec szczegółów anatomicznych. Są wiec pokazane zdjęcia co „security” widzi rzeczywiście na ekranie – człowiek wygląda jak skrzyżowanie „aliena” z wielką jaszczurką, a wszystko lekko poniżej pasa jest gruntownie pozamazywane. Mimo, że widzą nas bez ubrania, to i tak zwykle kończy się obmacywaniem po przejściu tych nowych urządzeń. Może w ten sposób pracownicy kontroli rekompensują sobie frustracje po wielogodzinnym patrzeniu na niby-ludzi na ekranie. Cała na lotnisku – znów mój ulubiony JFK w Nowym Jorku to jeszcze większe kolejki. Do kontroli imigracyjnej 2 godziny, bez kolejki tylko dyplomaci, próbowaliśmy jak to Polacy troszkę się wepchnąć, ale się nie dało. Dzięki temu oczywiście spóźniłem się na samolot, ale dostałem transfer na następny za dwie godziny, który odbił od gate o czasie, ale potem stał na pasie kolejne dwie godziny (prawie) i wreszcie wystartował. Mimo wszystko i tak szczęśliwie , bo jest „federal regulation”, że jeśli stoi się zapakowanym do samolotu więcej niż dwie godziny, to samolot nie może wystartować tylko musi zawrócić – wyrzucić pasażerów, zapakować ich jeszcze raz, znowu postać i potem dopiero wystartować. Szczęśliwcy na jednym z amerykańskich lotnisk przechodzili tą procedurę przez 9 godzin (na dodatek błyskało od burzy, wtedy też nie latają) co jest jak na razie rekordem, ale pewnie możliwym do pobicia.
Jedno jest pewne – Ameryka się odbija (kryzysowo). Może nie jest to czas wielkiej prosperity, ale nastroje powoli się wyprostowują, a po ilości zakupowiczów, ruchu lotniczego i ogólnie biznesu – wygląda, że gospodarka amerykańska powoli wchodzi na dawne tory. Jest to zupełne przeciwieństwo grecko- śródziemnomorskiej europejskiej nieuchronnej katastrofy. Nastroje poprawiają się więc minimalnie, na razie jeszcze nie entuzjastycznie, a przy okazji mamy rok wyborczy. Każdy kto był w Ameryce w roku w którym wybierają prezydenta wie, że nie da się wtedy oglądać reklam bo im bliżej do listopada to częściej pojawiają się w telewizji. Reklamy w ostatnich latach bynajmniej nie są na TAK i nie zachwalają zalet danego kandydata ale bezlitośnie jadą na konkurentach – co nawet dla nas wydaje się szokujące. Widzi się więc głównie co ten drugi źle zrobił, dlaczego nie dał pieniędzy dla pracowników w danym stanie. Reklamy są profilowane dokładnie do danej populacji. Pamiętam zabawną sytuację, kiedy Kerry krytykował w Illinois Busha, że nie wyposażył żołnierzy w Iraku w kamizelki kuloodporne (produkowane w Illinois) a w Kalifornii krytykował, że posłał ich na wojnę w ogóle. W tym roku mamy znowu zestaw szokujący. Z jednej strony złotousty obowiązujący, oliwkowo-brązowy prezydent (wbrew pozorom część białej klasy średniej naprawdę trudno się do tego przekonuje), a z drugiej republikański finansista, który zbił majątek trochę jak słynny Gekko w kultowym filmie, bo też kupował upadające firmy, zwalniał większość załogi, bezwzględnie restrukturyzował i sprzedawał dalej. To, że Amerykanie wystawiają kandydatów „ekstremistycznych” staje się normą – okazuje się, że to co wydawałoby się najbardziej wygrywającą strategią – biały kandydat (może z emigranckimi korzeniami) o udokumentowanych osiągnieciach, miłym obejściu i uporządkowanym życiu rodzinnym oraz standardowym chrześcijańskim wyznaniu, a przy okazji niebędący gejem – obecnie nie jest możliwe do znalezienia. Mamy wiec do czynienia z bardzo gwałtowną walką Obamy, który naprawdę umie wić się jak piskorz i potrafi wspaniale przemawiać (ale to na dłuższą metę staje się niestrawne) z Romney-em , który nie dość, że jest mormonem to jeszcze bezwzględnym kapitalistą i finansistą, a jak ostatnio wyciągnęli dziennikarze, w szkole bił i ponizał kolegów (tzw. bulling). To akurat nie wiadomo czy nie było przeciekiem z samego sztabu Romneya, który jest w obejściu tak „drewniany” i sztywny, że cokolwiek emocjonującego – nawet torturowanie psa (oskarżono go że wiózł psa w klatce na dachu samochodu) może mu bardziej pomóc niż zaszkodzić. Obaj walczą na razie o zagospodarowanie własnych skrzydeł, więc Obama popiera jednopłciowe małżeństwa i boleje nad losem osób na zasiłkach, a Romney walczy z aborcją (choć kiedyś nawet był za) i oskarża, że Ameryka wchodzi w świat socjalistycznego planowania, a on musi koniecznie zmniejszyć podatki dla najbogatszych. To chyba trend na całym świecie, że trzeba (w poglądach) plasować się na ekstremach, a nie jak kiedyś zabiegać o umiarkowany środek. Normalny człowiek i tak nie ma wyboru i będzie musiał kierować się rozumem – co w obecnych czasach jest właściwie niemożliwe. Ostatnie sondaże wskazują na to, że kandydaci idą „łeb w łeb” więc kampania zapowiada się krwawo, na razie minimalnie ze wskazaniem na Obamę, bo jednak Ameryka lubi dawać drugą szansę temu kogo zna i gospodarka jest na lekko rosnącym trendzie.
Druga informacja, która przebija się do newsów, to imponujący debiut Facebooka na giełdzie i wartość firmy liczona na 100 mld $, co jest imponujące jeśli popatrzeć na przychody roczne, które są około 100 razy mniejsze. Nawet jeśli „fejs” jest tak popularny i kultowy, to wiara w zyski oparta jest na bardzo kruchym lodzie, co zostało nagle zauważone po kilku pierwszych notowaniach. Kurs idzie w dół (z lekkimi odbiciami), a inwestorzy zaczynają oskarżać banki inwestycyjne o celowe ukrywanie niekorzystnych analiz i informacji. Problemem inwestorów jest to, że oni oczywiście wiedzą, że całość jest rodzajem kolejnej gigantycznej bańki spekulacyjnej, ale denerwują się, że ona pęka tak szybko. Oczekiwania były na szybki zwrot z inwestycji – jak Grupon, LinkedIn, które dały minimum 30, a nawet blisko 60 %. A tutaj Facebook na razie dołuje o 15 % – mówi się wiec nawet o pozwach dla banków za to , że nie udało się oszukać następnych inwestorów, a oszukano od razu pierwszych.
Ameryka idzie więc do przodu. Na przekór Europie, naszym prostym przekonaniom i stereotypom, stawiając na ich wewnętrzne wartości i trendy. Jak na razie nie wychodzi na tym źle …