Zanim o energetyce, na początek o jabłkach i śliwkach. Pod koniec XIX wieku urodził się w Rosji Iwan Miczurin, z czasem znany sadownik i hodowca roślin. Miczurin był idealistą i marzycielem, a widząc wielkie połacie swojego ukochanego kraju, czasami targane śnieżnymi burzami i lodowatym wichrem, pragnął widzieć je zapełnione owocowymi sadami nowych gatunków roślin. Całe swoje życie poświęcił wiec tworzeniu nowych odmian, zwłaszcza jabłoni i śliw, które mogłyby być uprawiane w bardziej zimnym klimacie, i choć był w opozycji do dużej części ówczesnej nauki i krytykował podstawy genetyki (wówczas już jako naukowiec Rosji Radzieckiej), osiągnął niewątpliwe sukcesy. Miczurin był marzycielem, ale nie do końca całkowitym straceńcem , mimo czasami błędnych założeń, umiał też i czekać bo wiedział, że wyhodowanie nowego gatunku drzew to minimum 20-30 lat, wiec do dziś niektóre stworzone przez niego jabłonie owocują dalej. Po Miczurinie nastąpił Trofim Łysenko – syn chłopa z naddnieprzańskiej Ukrainy, który wcześniejsze teorie doprowadził do prawdziwego ekstremum. Łysenko o wyrazie twarzy nawiedzonego hipnotyzera, nie znosił polemiki i jakichkolwiek argumentów przeciw jego śmiałym teoriom. Śmiałym, bo już zaprzeczały całkowicie nurtom zachodnim, Łysenko w ogóle nie uznawał genetyki, teorii dziedziczności i zwyczajowego podejścia do rolnictwa, a uważał że wszystko można zmienić przy wystarczającej ilości silnej woli. Celem Łysenki nie były jakieś tam śliwki w centralnej Rosji, on wierzył, że można dowolnie zmieniać rośliny i przystosowywać je do każdych warunków naturalnych. Dlaczego nie siać grochu w zimie (twierdził, że się przyzwyczai jak go wcześniej trochę pomrozić), dlaczego nad Komyłą przy kręgu podbiegunowym nie uprawiać melonów i arbuzów. Wszystko jest możliwe, z pszenicy może wyrosnąć żyto, z brzozy można zrobić sosnę, a nawet kukułka nie podrzuca swoich jaj, ale w pewien (chyba hipnotyczny) sposób przemienia jajka innych ptaków. Byłoby nawet śmiesznie tego słuchać, ale jak się pseudoteorie bierze na poważnie wychodzi niestety tragedia, miliony hektarów pól obsiewano według wskazań nieznoszącego sprzeciwu Trofima, statystyki zbiorów oczywiście fałszowano, a biedne rośliny, które nie chciały poddawać się zabiegom żelaznej woli traktowano jako wrogów ludu razem z zacofanymi chłopami, którzy uparcie chcieli siać na jesieni lub na wiosnę. Nauki Łysenko chciano nawet eksportować do innych bratnich krajów, na szczęście w Polsce lekko z umiarem, ale były też i próby uprawiania ryżu na równinach a kawy w Tatrach. Po pewnym czasie, o wszystkim łagodnie zapominano, Łysenkę wycofano z podręczników agronomii, a chłopi wrócili do tradycyjnych metod upraw co przynajmniej przyniosło taki efekt, że nie wszyscy umarli z głodu. Paradoksalnie, nawet nie teorie, ale cele Łysenki zwyciężyły po latach i to z pomocą jego największego wroga – genetyki. To czego on nie uznawał, dziedziczności i selektywnej modyfikacji genów – przyniosło możliwości wszechstronnej modyfikacji roślin i przede wszystkim stworzenia gatunków odpornych na zmiany klimatyczne. GMO przed którym się tak bronimy, to nic innego jak jabłko z kawałkiem kalafiora w sobie lub malina pokrzyżowana z górską szarotką, a przez to uprawiana nawet na Spitsbergenie.
Nowa energetyka dzisiaj odrzuca wcześniejsze zacofane centralistyczne systemy oparte na paliwach kopanych i atomie. Dziś w trendzie jest idealistyczne społeczeństwo, zdecentralizowanych lokalnych producentów energii, w swoich przydomowych odnawialnych mikroelektrowniach. Trend jest nadrzędny, nadrzędne i ogromne są też środki przeznaczane na rozwój tej wizji, widzimy też i pierwsze wielkie sukcesy. W Niemczech zainstalowane jest obecnie prawie 25 tysięcy MW (!!) w fotowoltaice. Ogniwa fotowoltaiczne, które u nas powszechnie widzimy na znakach drogowych i oddalonych od sieci budynkach, w Niemczech powoli są wszędzie od małych jednorodzinnych domów, poprzez budynki komunalne i administracji państwowej, aż nawet do nieużytków – gdzie farmerzy znaleźli nowe źródło dochodu. Dochodu – bo tu niestety jest właściwie jedyny problem, a to marzenie – ideał trzeba mocno dotować, pomimo że ceny ogniw spadają (ponad dwukrotnie przez ostatnie 5 lat) to dalej jest to niebotycznie droga energia. Rozwój zasilany jest systemem feed-in tariff – obowiązkowym zakupem energii po astronomicznej cenie (cena produkcji jest wyższa niż cena energii sprzedawanej przez dystrybutorów końcowym odbiorcom gdzie jest opłata przesyłowa i wszystkie podatki). Aż się prosi żeby wpuścić tam naszych, po doświadczeniach pakowania soli do dróg w worki spożywcze, na pewno niektórzy rodzimi przedsiębiorcy umieliby zrobić cwany przełącznik, który prąd kupiony z sieci sprzedawałbym (z zyskiem !!) jako produkowany w fotowoltaice. Patrząc realistycznie – jest duży sukces techniczny (coraz bardziej powszechne, na pewno idealne rozwiązanie dla niektórych typów domów), ceny urządzeń spadają i coś nowego. Realistycznie też i z drugiej strony , wpakowano w dotacje (choć tego tak się nie nazywa) ogromne sumy – mówi się o 100 mld Euro. Cała fotowoltaika choć ma 25 tys. MW ma z uwagi na uwarunkowania techniczne (w Europie nie mamy słońca jak na Saharze) , to produkuje jednak wypadkowo znikomą ilość energii, bo w 2010 tylko 18 TWh co daje 3 % w całych Niemczech. Argument (niektórych), żeby w Polsce zamiast wszystkich węglowych postawić analogicznie jak w Niemczech 25 tys. MW w ogniwach pozostawi nas jednak bez prądu, bo te konwencjonalne o tej samej mocy zainstalowanej produkują ok 120-150 TWh. Koszty , choć sprytnie przemycone w taryfie i poprzez mętne uzasadnienia prawników nie kwestionowane przez Unię Europejską jako niedozwoloną pomoc publiczną państwa, pomimo niewątpliwego rozwoju technologii, są niemożebnie wysokie. Za 100 mld Euro chyba każdy z nas jest w stanie odbudować całą polską energetykę wraz ze stadionami na Euro i połową autostrad i jeszcze zostanie na dom, który mógłby być skrzyżowaniem Wersalu z Taj Mahal. Tym niemniej, krucjata nowej energetyki trwa. W analogiach agronomii, wyprzedziliśmy już ograniczone i długoczasowe marzenia Miczurina, a pędzimy w stronę żelaznej woli Łysenki. Właśnie idą dyskusje czy nie przeznaczyć większej ilości budżetu Unii na nowe zielone technologie , mówi się nawet o 20 % (które najlepiej dostać skreślając pomoc dla zacofanych i niewyedukowanych energetycznie wschodnich krajów), wczoraj przegłosowano obcięcie transferu pozwoleń CO2 (niewykorzystanych) z obecnego na przyszły okres rozliczeniowy. Jakakolwiek dyskusja o „normalnej” energetyce jest przyduszana do ziemi. Przecież zawsze można dołożyć farmę wiatrową na morzu lub kolejne ogniwa na dachach. Cóż … zobaczymy co dalej. Myślę, że jednak przyroda i technika jest bardziej oporna i nie od dziś nie daje się nagiąć do opracowań na papierze i płomiennych referatów. Paradoksem jak dla Łysenki, będzie pewnie też dla idealistycznych ekologów, że ich marzenie o nowym systemie energetycznym zostanie zrealizowane z pomocą największych wrogów – atomu i regulacyjnych jednostek na gaz i częściowo na węgiel oraz największego wroga ekologów – techniki i inżynierii. W dłuższej perspektywie – pewnie za dwie dekady, Europa powoli dojdzie do zakładanych 20-40 % (globalnie) generacji odnawialnej i będzie musiała zastosować metody kombinowane (odnawialne – nieodnawialne – opcjonalnie atom) dla rozwoju optymalnego systemu. Nieśmiałe głosy sprzeciwu pojawiają się nawet już teraz. Niemcy modyfikują swój program dofinansowania fotowoltaiki, bo nawet oni zastanawiają się czy 3% czystej produkcji warte jest 100 mld dotacji. Egzotyczne owoce z tytułu nie są też moim pomysłem – „System dopłat do fotowoltaiki w Niemczech jest tak użyteczny jak sadzenie ananasów na Alasce” – tak feed-in tariffs skomentował Jurgen Grossmann, prezes RWE, a należy pamiętać, że pomimo wielkich prób, GMO i żelaznej woli Łysenki, jednak ananasy i melony dalej rosną w ciepłych krajach, a nie pod biegunem.
Ale, jak to mówią, postęp jest, kiedyś zabijali, a teraz tylko kradną.