Napoleon Bonaparte był jak wiadomo oficerem artylerii. Nie była to najbardziej pożądana kariera wojskowa – najwięksi zawadiacy, najprzystojniejsi oficerowie i najbogatsi arystokraci służyli oczywiście w kawalerii. Do piechoty trzeba było siły i słusznego wzrostu, Napoleonowi jako niewysokiemu młodzieńcowi (z późniejsza tendencją do tycia) pozostawała artyleria, która w ówczesnych czasach była rodzajem militarnego hi-techu i dopiero do końca znajdywała swoje słuszne miejsce w kampaniach. Bonaparte dobrze zapamiętał lekcje teoretyczne i swój pierwszy wielki awans (generał brygady), który zawdzięcza planowi zdobycia Tulonu (opanowanego przez rojalistów walczących z Republiką). Oczywiście zaproponował niespodziewane uderzenie ale poprzedzone zmasowanym ostrzałem z armat, które umiał rozmieścić pod odpowiednim kątem, wobec czego obrona rojalistów nie miała wiele do powiedzenia. Kilka lat później nastąpił kolejny zwrot w jego karierze – znowu związany z rojalistycznymi buntownikami i armatami. W Paryżu wybuchło bowiem kontrrewolucyjne powstanie, a Napoleon był jedynym dostępnym pod ręka kompetentnym dowódcą wojskowym mogącym ocalić Republikę. Nie mając prawie wcale uzbrojonych batalionów (wszystkie były na frontach) od razu znalazł klucz do wygranej – artylerię. Była ona akurat dostępna (pod Paryżem znajdował się obóz wojskowy z wielką ilością nowoczesnych armat i amunicją) ale drogę do nich blokowali rojaliści właśnie zbierający się do ostatecznego szturmu. Wówczas w noc przed 5 października 1795 roku, skrzyżowały się drogi Napoleona (wówczas generała brygady) i Joachima Murata (wówczas niskiego stopniem oficera kawalerii). Murat był synem oberżysty i wobec tego pochodzenia (i wykształcenia) jego kariera wydawała się ograniczona, ale akurat ta październikowa noc otworzyła mu drogę do tytułu Marszałka Cesarstwa, Króla Neapolu, a i męża najmłodszej siostry Bonapartego przy okazji. Murat otrzymał rozkaz sprowadzenia armat i wykonał go z entuzjazmem w kilka godzin przebijając się przez wszystkie wrogie posterunki i roznosząc wszystkich stojących mu na drodze. W rezultacie następnego dnia rano z jednej strony na paryskim placu zebrało się około 5-ciu tysięcy zwolenników powrotu Króla, z drugiej zaś gotowe do strzału armaty Napoleona. Wynik starcia można z góry przewidzieć, po kilku salwach kontrrewolucja poszła w rozsypkę zostawiając kilkaset martwych bojowników, Republika została ocalona, a Bonaparte awansowany na generała dywizji i dowódcę wojsk wewnętrznych (potem już sam utorował sobie drogę do Dyrektoriatu, Pierwszego Konsula i Cesarza). Można samego Napoleona oceniać różnie – na pewno jak każdy dyktator był skrzyżowaniem cech psychopatycznych z wielkim ego, natomiast nie można odmówić mu jednego – zawsze koncentrował się na podstawowym problemie i wiedział, że jego rozwiązanie jest kluczem do sukcesu. Słynna anegdota z jego udziałem opowiada, że pewnego dnia przejeżdżając (jako cesarz) przez małe francuskie miasteczko zapytał dlaczego nie oddano salwy armatniej na jego cześć. Skrajnie zdenerwowany małomiasteczkowy oficjel odpowiada „ powodów jest ze dwadzieścia. Po pierwsze nie mamy armat” … „Dziękuje, to pierwsze wystarczy” odpowiedział na to Napoleon, ówczesny Mistrz Ciętej Riposty.
Spróbujmy przenieść strategie Napoleona do dzisiejszej polskiej energetyki. Dyskusja prasowa, radiowa i telewizyjna jest coraz bardziej gorąca, coraz więcej postaci, argumentów i kątów natarcia, i jednocześnie całkowite rozproszenie istoty dyskusji – od węgla, OZE, energetyki jądrowej , rynku, wiatru, Fukushimie i prosumencie, aż po przysłowiową „dupę Maryni” kiedy nikt już nie wie o co chodzi. Tymczasem problem jest prosty (tak by rozumował Napoleon) – „po pierwsze nie mamy …. pieniędzy”. Jakiekolwiek zmiany w energetyce będą bolesne i … kosztowne. Nie ma innej możliwości niż odbudowa mocy wytwórczych (można popatrzeć na wypowiedzi PSE Operator, który już zaczyna przygotowywać się na niedobory mocy). „po pierwsze … trzeba pieniędzy na inwestycje”. Rachunki są proste – sektor wytwarzania to około 150 TWh energii rocznie (trochę więcej) o cenie rynkowej – giełda na dziś – 200 PLN/MWh (trochę mniej). Realistycznie daje to około 30 mld zł przychodu , a każdy przedsiębiorca wie, że w normalnym nawet bardzo zyskownym biznesie daje to nie więcej niż 3 mld czystego zysku, który następnie lewarowany cash flowem z amortyzacji i kredytami opartymi na projekcjach przychodów – wszystko razem maksymalnie 10-15 mld złotych – pod warunkiem że nie będzie wypłacana dywidenda (a już się mówi że przecież trzeba – bo i Skarb Państwa jak i wartość giełdowa spółek na to czeka). Realistycznie te maksymalnie 8-10 mld złotych rocznie (bardzo wątpliwe) trzeba podzielić na poszczególne spółki i zestawić już z idącymi inwestycjami – PGE chęć budowy Opola (ponad 11 mld w 5 lat) i Turowa (3-4 mld) i trochę wiatrowych i gazowa w Puławach i też Enea z blokiem w Kozienicach (prawie 6 mld). To już praktycznie wyczerpało wszystkie dostępne środki i kredyty, a zadłużenie spółek będzie zbliżać się do niebezpiecznych granic określanych przez analityków gorszymi literami w rankingach. Ale przecież to nie koniec – gdzie są kolejne inwestycje (gazowe i węglowe), gdzie elektrownia atomowa (ostatnia wycena 56 mld – ale do 2030 chyba J). Jakby nie liczyć – „po pierwsze nie mamy pieniędzy” … więc dalej dość trudno dyskutować.
Powoli ta „czysta i klarowna” sytuacja zaczyna być widoczna w rozmowach i strategii rządowej. Ostatnie spotkania Premiera , ministerstwa i Prezesa PGE dotyczące programu jądrowego i energetyki ogólnie to nic innego jak przeciąganie liny z każdej strony . Stanowisko rządu – budować aby zwiększyć bezpieczeństwo energetyczne, stanowisko ministerstw – nie damy żadnych pieniędzy bo nie mamy i nie możemy, stanowisko koncernów – możemy tylko trochę bo jesteśmy spółkami giełdowymi i zadłużać się możemy racjonalnie i jeśli jest gwarancja przychodów. Problem na miarę wygrania kampanii bo nie ma co mówić „po drugie …”. Widać też próby, i polskie i europejskie (bo to też i europejski problem) wyjścia z tego impasu. W Polsce – sławetne Polskie Inwestycje (czy też inaczej nazywana spółka) , która ma zadanie podłożyć należące do Skarbu Państwa akcje wielkich spółek w zastaw za gwarancje kredytowe dla największych inwestycji infrastrukturalnych. Planowana nowa rola BGK, który jak przed wojną musi być wielkim rządowym inwestorem. Też i w Wielkiej Brytanii, która podobnie jak Polska zaczyna mieć problem z zapewnieniem bezpieczeństwa dostaw energii w długim horyzoncie. Właśnie EDF ogłosił że ma pozwolenia na budowę w Anglii bloku elektrowni jądrowej (i nawet chce go sfinansować z własnych pieniędzy i następnie ten blok eksploatować ) – wymaga tylko jednej rzeczy – zagwarantowania odpowiedniej ceny kupna od nich energii elektrycznej na przyszłe lata. W ten sposób rynek europejski zatacza wielkie koło i wraca do rozwiązania które dokładnie odpowiada czemuś co funkcjonowało w Polsce w latach 90-tych i pozwoliło na modernizacje większości elektrowni – Kontraktom Długoterminowym (KDT). Gwarancje cen (na wiele lat) po to żeby przewidzieć dochodowość inwestycji (i dać szanse na zgromadzenie kapitału) to klucz do projektów energetycznych. Problem tylko jeden – nasze Kontrakty Długoterminowe zostały uznane za „niedozwolona pomoc publiczną państwa” kiedy dołączyliśmy do Unii w 2004 i musiały być sukcesywnie rozwiązywane w latach 2007-2008 (każdy z nas może ich efekt sprawdzić u siebie na rachunku za energię elektryczna w pozycji tzw. opłata przejściowa – bo to nasz osobisty wkład w rekompensatę dla koncernów za to ze Państwo zerwało te kontrakty). Teraz Europa zaczyna wracać do tego pomysłu ( w końcu bardzo podobne jako „feed-in-tariff” funkcjonuje dla wspomagania energetyki odnawialnej w Niemczech). Na razie propozycja EDF leży na stole, ale niewykluczone że korzystając z małych furtek w unijnych regulacjach nagle wróci do europejskiego systemu gwarantowania inwestycji energetycznych. To da i oddech Polsce – tego „nowego rodzaju KDT” – dałyby szanse i znalezienia pieniędzy na inwestycje – a wtedy każda budowa (także elektrowni jądrowej) byłaby tylko zadaniem inżynierskim a nie nierozwiązywalnym równaniem inżynierii finansowej.
Zobaczymy więc co się stanie. Napoleon by wiedział … i najpierw właśnie rozwiązywał pierwszy problem. U nas , jak i w Unii Europejskiej nie wiadomo. W pewien sposób parafrazę Bonapartego można było słyszeć w surrealistycznym kawale z czasów gierkowskich kiedy intensyfikowano nasza produkcję „Made in Poland” na rynki zagraniczne : „ Jakbyśmy mieli mięso to moglibyśmy eksportować konserwy. Ale po pierwsze nie mamy blachy” … i patrząc na niektóre posiedzenia komisji energetycznych unii europejskiej można się obawiać że pójdzie i w taką stronę.