Kolejny sprzeciw Polski wobec obłych (już) propozycji road mapy obniżenia emisji CO2 po 2020 jest sensowny i chyba przyjmowany ze zrozumieniem (wszyscy nawet się cieszą)
Jeśli jest więcej niż jedna droga to zawsze można się zgubić. Aby wiec trafić do celu potrzebna jest intuicja albo dobry przewodnik albo … dobra mapa. Mapy powstały wiec zaraz po tym jak zbudowano kilka dróg i najstarsze historyczne obrazy na ścianach prehistorycznych ruin przypominajcie początki kartografii, mają ponad 7 tysięcy lat. Potem stało się to już właściwie powszechne – we wszystkich kulturach starożytnych mapy były podstawą dla podróży, handlu i wojen. Jak wiadomo mapy maja jedynie dwa problemy – po pierwsze mogą być zafałszowane (co można skorygować) a po drugie map nie potrafią czytać kobiety (na co nie ma lekarstwa). Moja każdorazowa próba pokazania drogi na mojej żonie na Google Maps kończy się tak samo – „Ty mi nie pokazuj jakiś obrazków tylko powiedz jak jechać” . Potem oczywiście był kolejny błąd kiedy mówiłem ze trzeba skręcić w lewo (u mnie autentycznie moja zona ma problem z szybkim rozróżnieniem lewej i prawej strony), więc przerzuciłem się na opisowe sekwencje „skręć w stronę serca albo tam gdzie jest drążek zmiany biegów” by finalnie odkryć sekret kobiecych map – koniecznie punkty nawigacyjne musza być skojarzone z elementami przypominającymi jakąś historię i najlepiej, dość emocjonalne – wiec obecnie moje podpowiedzi nawigacyjne wyglądają mniej więcej tak „koło tego sklepu gdzie kupiłaś tą ładną letnią zielona sukienkę prosto do galerii z butami i tam nie dojeżdżasz tylko wcześniej gdzie kiedyś widzieliśmy takiego fajnego puchatego psa” … teraz działa bezbłędnie. Dla mężczyzn zostaje ten problem z nieprecyzyjnymi lub fałszowanymi mapami. Fałszowanie ma historię tak długa jak kartografia – robiono to zwykle albo żeby zmylić wrogów (np. ścieżka prosto na bagna), dawni kartografowie często umieszczali na mapach też coś co nazywa się „paper streets” – ulice lub zaułki w opuszczonych częściach miasta, istniejące tylko na papierze. Pełniły one rolę czegoś w rodzaju zabezpieczeń przed kopiowaniem – bo jeśli pojawiły się na innych mapach to wiadomo ze została skopiowana bez pozwolenia a nie stworzona samodzielnie. Fałszowanie rozwinięto perfekcyjnie w komunizmie – na mapach Związku Radzieckiego nie było szeregu miast i obiektów wojskowych (czasami pojawiały się setki kilometrów w innym miejscu) a nawet sam układ ulic i odległości w miastach nie były dokładne i prawdziwe – wszystko żeby zmylić potencjalnego przeciwnika. Wszystko wzięło w łeb, gdy przyszedł czas zdjęć satelitarnych i nawigacji satelitarnej, która zresztą wysłała do lamusa wszystkie dotychczasowe mapy papierowe. Pomysł przyszedł z Uniwersytetu w Baltimore w 1957 roku, gdzie po raz pierwszy pokazano rozwiązanie jak można określić współrzędne punktu na ziemi na podstawie sygnałów radiowych z satelity. Potem około 1964 powstał pierwszy system Transit-SATNAV na potrzeby amerykańskiej marynarki, by zostać zamieniony na coś co znamy wszyscy – GPS- Navstar budowany od 1973 roku. Kluczowy był rok 2000 za prezydentury Clintona kiedy zaprzestano modyfikowania sygnału dla klientów pozawojskowych (poprzednio celowo obniżano dokładność) i efekt mamy w każdej samochodowej nawigacji i rozwiązaniu problemu z dojazdem do celu. GPS jest rewelacyjny choć nie zawsze do końca doskonały bo nawet na podstawie sygnału satelitarnego można zjechać na manowce – słynne są przykłady od humorystycznych (zjazd po schodach, do jeziora, w bagno w lesie) aż po tragiczne – śmierć z pragnienia w Dolinie Śmierci czy kula w ramieniu w brazylijskiej faveli po złym skręcie z autostrady. Przygodę z GPS miałem i ja i to wmieście które cała technologie wymyśliło – Baltimore. Jest to jeden z większych portów ale i przy okazji i punktów przerzutowych heroiny do USA , ma więc dość szczególną strukturę gdzie wielkim łukiem od eleganckiego nadbrzeża idą tzw. bardzo dobre dzielnice a cały środek to rodzaje gett z dużym natężeniem narkotyków i zbrodni. Efekty są piorunujące – według statystyk życie w Baltimore jest bardziej niebezpieczne niż służba w oddziałach amerykańskich w Iraku (ilość zgonów na ilość osób) ale z kolei w mieście są najsłynniejsze w USA szpitale specjalizujące się zwłaszcza w ranach postrzałowych – co zrozumiałe z uwagi na duża ilość przypadków praktycznych i treningowych. W tym mieście, po sutej i długiej, wieczornej kolacji wracaliśmy do centrum i nieopatrznie nie skorygowałem funkcji „najkrótsza droga” i pojechałem za wskazaniami czerwonej strzałki na nawigacji. Od razu na zjeździe z autostrady zorientowałem się ze jest grubo, bo drugi samochód (z miejscowym towarzyszem) pomknął chyżo dalej ale widziałem tylko jego przerażoną twarz , a nasz pojazd wjechał w ciemne i zamazane dzielnice. Na dodatek wypożyczalnia uraczyła mnie wtedy upgradem w postaci quasi Cadilaca – wyglądałem więc ze znajomym dokładnie jak we wszystkich amerykańskich gangsterskich filmach – handlarze narkotyków jadący po dzielnicy z ta różnicą że nie mieliśmy broni i byliśmy biali ,co było ewenementem przez następne 45 minut. Nasz kolor skóry wzbudzał naturalne zainteresowanie dużych grup na każdym rogu i kolejnych podjeżdżających bardzo blisko innych quasi i normalnych Cadilaców gdzie siedzieli właściwi królowie tego obszaru. Na koniec było już naprawdę trochę ciasno bo jeden samochód bardzo blisko nas eskortujący z boku, a drugi na tylnym zderzaku z twarzami jak z gangsterskich filmów .. na szczęście nagle zahamowali , a my zdziwieni dojechaliśmy do świateł a tu zobaczyliśmy nagle ekskluzywna dzielnicę i jeden sklep dalej i 50 metrów szosą nasz przyzwoity Marriott Downtown (w Ameryce różnica między miejscem gdzie można kupić drogą biżuterie i markowe prezenty a wnęką gdzie można dostać nożem albo zgubić portfel dla proszącego z nożem obywatela jest bardzo krótka może być to kolejna przecznica lub druga strona ulicy, jest to nieprawdopodobne ze w tzw. „dobrych miejscach” jest absolutnie i perfekcyjnie bezpiecznie a w tych „złych” naprawdę krzywo, tak że nasze ciemne miejsca mogą się chować). Tym razem nam się udało, ale nauczyłem się uważać nawet na najbardziej nowoczesne i zaawansowane GPS-y.
Mapy i drogowskazy zaczęły być bardzo popularne w strategii i polityce i teraz nie ma niczego bez tzw. mapy drogowej (Road map) w rozumieniu harmonogramu i kolejnych kroków zaplanowanych dla jakiegoś zadania. W UE i komitetach ds. energii toczy się cały czas dyskusja na temat road mapy dla celów emisyjnych Europy po 2020 (do 2020 mamy ograniczyć emisję CO2 o 20% i to z poziomu 2005). Pomysły były jak wiadomo bardzo ekstremalne aż w kierunku całkowicie bezemisyjnej gospodarki w 2050 i kolejnych ostrych obniżek co dekadę aby do teko idealistycznego celu dojść jak najszybciej. Zrozumiałe że Polska mając wszystko tylko nie dobre warunki dla energetyki odnawialnej i wielki bagaż węglowych elektrowni, w żaden sposób w tym kierunku nie chciała jechać , ku irytacji Danii przewodniczącej UE do końca czerwca tego roku ,a przy okazji kraju z jedną z najwyższych koncentracji przemysłu energetyki odnawialnej, wiatraków i biogazowni. Byliśmy już raz niedobrzy bo zawetowaliśmy pierwsza próbę wprowadzenia road mapy i dalej utrzymaliśmy pozycje zacofanego kraju nie znającego się na nowych drogowskazach powtarzając weto (technicznie nie wyrażając zgody na jednolity tekst deklaracji) na ostatnim (piątek) spotkaniu ministrów ds. energii. Tym razem road mapa (Energy Road Map 2050) miała być bardzo obła – nie wspominano nawet o deklaratywnych celach na ilość energii odnawialnej i obniżeniu emisji CO2 na rok 2030 i 2040 ale dalej wskazywano kierunek całkowicie bezemisyjny i upierano się na „dekarbonizacji” – a więc całkowitym (w przyszłości) usunięciu węgla z energetyki co na pewno jest entuzjastyczne przyjmowane przez polski przemysł, a szczególnie kopalnie. O ile za pierwszym razem reakcja na polskie veto był w miarę ostra („jeden kraj nie może hamować europejskiej polityki”) to tym razem chyba bardziej ze zrozumieniem i nawet chyba ulga większości państw – znowu Polska była jedyna, można na nią zwalić, a jednocześnie jednak w momencie kryzysu nie pakować dużych dotacji w kolejne ekologiczne instalacje. Na koniec spotkania wspomniano że trzeba będzie ustalić w przyszłości „jakieś” pułapy i „jakieś” cele co mnie więcej znaczy ze na razie schowamy to pod poduszką i zobaczymy co wyjdzie. Wydaje się, że polskie działanie jest sensowne a uzasadnienie stanowiska Polski jest obszerne i trudno właściwie przyczepić się do logicznej argumentacji – dodatkowo mocno nacisnęliśmy i zgodziliśmy się na dyrektywy i zalecenia dotyczące efektywności energetycznej,. To jest akurat jak najbardziej sensowne bo zawsze lepiej zapobiegać niż leczyć i każdy zaoszczędzona MWh zużycia energii to mniejsza produkcja i mniejszy kłopot z CO2. Problem jest globalny i to nie Polska jest hamulcowym (choć politycznie jest tak wygodnie nas ustawiać , np. do wyborów na jesieni 2013 w Niemczech gdzie poparcie zielonych ugrupowań jest niezbędne dla wygrywających koalicji) ale że właśnie Europa jest osamotniona w swojej trosce o klimat i środowisko. Niestety kolejna konferencja zrównoważonego rozwoju Rio 20+ właśnie kończy się na zjedzeniu wykwintnych kolacji i kompletnie rozbieżnych stanowiskach kto ma za wszystko płacić , Chiny kopca jak mogą i wreszcie usłyszałem dobre medialne stwierdzenie vicepremiera od gospodarki że różnica pomiędzy 20% a 30% redukcji rocznie w Europie to trzy tygodnie emisji w Chinach. Widać że jeśliby podchodzić pragmatycznie to kluczowe jest porozumienie światowe – wspólne cele nawet jak poprzednio w Kioto , ale o to bardzo trudno zwłaszcza jak słychać o kłopotach banków i przedsiębiorstw. Na razie więc nie mamy road mapy i drogowskazu (poza tym do 2020) i czekamy na ustalenie kolejnego. Chyba lepiej dobrze rozpoznać drogę a nie jechać szybko i na skróty … ja wiem najlepiej bo przez skróty już trochę strachu się najadłem. Jeśli jechać dalej … to miejmy naprawdę dobrą mapę.