Okazuje się, że zawsze kupujemy na innych zasadach, niż byśmy tego chcieli. W dawnych czasach (komunizm) dostępne były pieniądze, natomiast nie było nic na pólkach. W takich momentach niezawodny staje się system kartkowy. Po angielsku nazywany „ration stamp” znany był we wszystkich krajach w czasie II wojny światowej i nawet długo po. W Anglii na przykład, racjonowano benzynę na kartki nawet do 1950 roku. Kartki są wspaniałym rozwiązaniem dla rządu, który chce kontrolować przepływ towarów na rynku niedoboru, bo wydaje się, że wtedy będzie równo i sprawiedliwie. W Polsce wojna (przynajmniej światowa) skończyła się dawno, ale kartki wróciły już gdzieś w okolicach końca lat 70-tych, na początek w wersji małych znaczków i tylko na cukier. Nie wiem dlaczego akurat w kraju buraków cukrowych zabrakło cukru, ale wkrótce okazało się, że brakuje też innych produktów, bo w latach 80-tych pojawiły się kartki właściwie na wszystko. Każdy członek rodziny dostawał elegancką karteczkę z odcinanymi kuponami głównie na mięso, ale i inne towary jak szczególnie interesujące małoletnich papierowy, które z kolei mogły być wymiennie używane do zakupu wina. W klasyczny sposób powodowało to wielki dylemat jeśli taką kartkę udało się ukraść lub kupić na lewo. Oczywiście racjonowana była także benzyna, wobec czego najbardziej intratnymi zawodami oprócz pracownika sklepu mięsnego i kierowcy rozwożącego towary do sklepów (2 % to były stłuczki – zrobiono kiedyś badania – alkohol tłukł się zawsze, a ocet prawie wcale) został jeszcze pompiarz na stacji benzynowej. Chodziły legendy o niektórych, co mieli kieszenie pełne lewych kartek i sprzedawali wszystkim co podjechali z odpowiednia porcją gotówki. Ja wspominam szczególnie ciepło jak kiedyś wprowadzili specjalne kartki na buty – nieco większe i niebieskie, a mnie udało się je wykorzystać na zakup wietnamskich trampek dla dzieci. Trampki poza genialnie białym kolorem miały także kauczukowe podeszły, które kilkanaście lat wcześniej przed Nike Air i Reebokami dawały kilka centymetrów przewagi w wyskoku w koszykówce i były obiektem pożądania całej populacji dzieci i młodzieży.W ten sposób magiczna kartka zawsze będzie ciepło gościć w moim sercu.
Czasy się zmieniły, zakupy znacznie łatwiejsze, ale cały czas wprowadza się specjalne regulacje. Ostatnio przez kilka dni, dyskusję wzbudziła informacja jak będzie wyglądać ewentualny przetarg na polską elektrownie jądrową. Głównym zadaniem specjalnych regulacji dotyczących jądrówki jest możliwość wyboru dostawcy bez przetargu. Trwają prace nad ustawami i dyrektywami, które pozwolą ominąć wszelkie przepisy dotyczące kodeksu zamówień publicznych i wydawałoby się, że jest to jakaś wielka spekulacja lub możliwość preferowania dostawcy, ale wbrew pozorom jest w tym głębsza koncepcja, a właściwie rozwiązanie dwóch problemów. Pierwszym jest finansowanie inwestycji. W typowym przetargu publicznym, możliwe jest specyfikowanie warunków i wybór dostawcy – miedzy innymi z kryteriami najniższego kosztu i ewentualnych gwarancji. Natomiast szalenie ciężko jest zapisać warunki kredytowania inwestycji – a tak naprawdę widać wyraźnie, że polski program jądrowy ma być oparty (i chyba słusznie) ma podejściu „pakietowym”. Dostawca daje wszystko pod klucz plus pakiet inwestycyjny – dostęp do kredytów i pośrednio także gwarancje bankowe. To obecnie klucz do jakiejkolwiek inwestycji energetycznej – przy całkowicie rozchwianych rynkach, niejasnych cenach energii i przyszłych cenach CO2 – jakiekolwiek analizy finansowe są niewiarygodne i wobec tego słabo akceptowane przez banki. Niestety bez pośredniej gwarancji dostawcy technologii jądrowej (a mówiąc szczerze sekretnej pomocy danego państwa do eksportu własnej technologii) nic dziś zbudować się nie da. Jest też i druga strona medalu, o której rzadko się wspomina. Analizując potencjalne kraje skąd można kupić reaktor mamy jedynie alternatywę francuską, amerykańsko-japońską, koreańską i rosyjską. W momencie stosowanie typowych procedur zamówień publicznych i rygorystycznych polskich przepisów – zawsze wygra oferent z najniższym kosztem – a tu łatwo typować zwycięzcę. Rosjanie budują już bloki jądrowe w obwodzie kaliningradzkim (inwestycja finansowana z kredytów kontrolowanych przez państwo banków) i na Białorusi – gdzie też pieniądze idą za technologią (rosyjskie). Ewentualna propozycja rosyjskiego reaktora w Polsce, prawdopodobnie byłaby zdecydowanie najtańsza , a wobec czego spowodowałaby koszmarny ból głowy decydentów, którzy próbując dywersyfikować polską energetykę i desperacko zmniejszyć zależność od importowanego dla gospodarki gazu, nagle wpadają w nową zależność tylko uranową. Niczego jednak nie ma za darmo, a we współczesnym świecie są tylko wybory pomiędzy złym i gorszym. Usuniecie procedury przetargowej i faktyczny wybór technologii „z wolnej ręki” to olbrzymia odpowiedzialność decyzyjna – bo miliardy złotych na stole (nawet jeśli w kredytach) i ciężki orzech do zgryzienia jak naprawdę zabezpieczyć krajowe interesy i prawidłowe dostawy.
Jakby nie patrzeć – okazuje się ze w gospodarce niedoborów jak i rynkowej gospodarce nadmiaru zawsze jest jakiś problem. Patrząc wstecz, jakby jednak ten reaktor był na kartki to byłoby łatwiej …