Sprzedaż towarów niezbędnych do życia obywateli zawsze była sprawą polityczną i rządziła się specjalnymi prawami. W starożytnym Rzymie, towarem najważniejszym był chleb (zboże) i naturalnie wszyscy władcy Rzymu z jednej strony chętnie kontrolowali ceny, z drugiej zaś często dostarczali zboże obywatelom za darmo. Wolny rynek ale i specjalne regulacje cen zboża obecne były od 4 wieku p.n.e a już w 58 r. p.n.e cena spadła do zera, bo dla obywateli rzymskich rozdawano je za darmo. Każdy otrzymywał ok. 33 kg zboża miesięcznie i w naturalny sposób liczba korzystających z tej formy zapomogi zwiększała się szybko. Jak zwykle w takich czasach szybko znajdywano furtkę, aby wpisać się na listy uprawnionych do zapomogi. Okoliczni rolnicy porzucali swoje gospodarstwa (bo po co uprawiać coś co dostaje się bez pracy), a nawet część właścicieli niewolników, uwalniało ich przerzucając utrzymanie na garnuszek państwa. W 45 roku p.n.e Juliusz Cezar ze zdziwieniem zauważył, że około 1/3 mieszkańców Rzymu było już na wyżywieniu państwa (ok. 150 tys. ludzi), a za końcowych czasów Oktawiana Augusta (pół wieku później) beneficjentów było już ok. 300 tys. Rocznie rozdawano ok. 100 000 ton zboża, co wymagało stworzenia wyrafinowanego systemu dostaw (m.in. specjalny port w Ostii) i oczywiście rozrośniętej biurokracji nadzorującej cały system. Dla całej gospodarki system był zabójczy, darmowe zboże wykańczało uprawy na samym półwyspie Apenińskim i stymulowało import (Egipt i północna Afryka). Kwestia regulacji dostaw towaru pierwszej potrzeby dla Rzymu stawał się jednym wielkim biurokratycznym ciężarem, zasysającym produkcję z całego imperium, a system rozdawnictwa oczywiście za niektórych cesarzy obejmował też i wino, oliwę a nawet mięso. Koszty rosły stopniowo, pochłaniając wreszcie 15-30% całego dochodu państwa, co rozwiązywano prowadząc cały czas agresywne wojny łupieżcze i zasilając budżet z kontrybucji i nowego dopływu niewolników. Gdy to ustało, w naturalny sposób zwrócono się do psucia monety i inflacji. W III w n.e. system był już całkowicie niewydolny i zaczynał upadać pod własnym ciężarem. Problemy gospodarcze zaczęto rozwiązywać planistycznie – m.in. wprowadzając urzędową kontrole cen, która szczyt osiągnęła w 301 roku przy edykcie cesarza Dioklecjana. Równolegle z drastycznym podniesieniem podatków, wprowadzono urzędową kontrolę cen towarów (karanie śmiercią za sprzedawanie powyżej tych cen), jak i obowiązek dostaw towarów na rynek (karanie śmiercią z ukrywanie towarów w nadziei na podwyżkę cen). W połączeniu ze zwyczajowym psuciem monety spowodowało to drastyczny upadek gospodarki, a oczywiście edykt kontrolujący ceny upadł śmiercią naturalną wraz z abdykacją cesarza. Przykład starożytności pokazuje problem prób połączenia prawdziwego rynku i prawdziwej ekonomii z mocno regulowanym systemem subsydiowania i kontroli cen, szczególnie w zakresie towarów tzw. pierwszej potrzeby. Dzisiaj z chlebem nie ma takich problemów, ale z energia elektryczną (tzw. prądem) są już wielkie problemy.
Rozpoczęta pod koniec poprzedniego wieku wielka zmiana przejścia od w pełni regulacyjnego rynku handlu energia elektryczną, wprowadzona w nadziei na „magiczną rękę wolnego rynku” (przynajmniej w uzasadnieniach marketingowych), niestety po 20 latach rozbija się ona o rafy regulacji, biurokracji i twórczych sposobów subsydiowania. Bazowy pomysł był prosty i zachęcający. Zamiast w pełni urzędowych (regulacyjnych) cen energii dla końcowych użytkowników (gospodarstw domowych) i monopolu działającego na danym obszarze zakładu energetycznego (mającego pod kontrola sieć dystrybucyjną), wprowadzić liberalizację rynku. Poprzez oddzielenie dystrybucji od obrotu (samej sprzedaży energii) nasz rachunek za energię elektryczną ma dwa główne komponenty – dystrybucję i obrót (sama zużyta energia), gdzie w tej drugiej części istnieje wolna konkurencja. Możemy decydować się na zmianę sprzedawcy oferującego lepsze warunki i atrakcyjniejsze taryfy, a jest to możliwe, bo jest także konkurencja na rynku hurtowym – wytwórcy starają się sprzedawać tańszą energię, którą potem można taniej odsprzedać do gospodarstw domowych na rynku detalicznym. Idealistyczny obrazek samoregulującego się systemu energetycznego nowej generacji, który szybko spowoduje mniejsze rachunki dla ludzi i optymalizację procesów na każdym poziomie, szybko zderzył się z brutalną rzeczywistością problemów technicznych jak i ekonomicznych. Po pierwsze same oszczędności nie były tak duże jak oczekiwano – z uwagi na dwa komponenty dystrybucję i obrót (w uproszczeniu początkowo po połowie), wolny rynek i konkurencja działały tylko w połowie naszego rachunku (opłata za dystrybucję musiała pozostać nienaruszona dla dotychczasowego dostawcy). Po drugie – wszystko działało i było w oczekiwanym „oszczędnościowym” i zniżkowym trendzie jeśli generalnie spadała cena energii na rynku hurtowym. Po to żeby sprzedać energię do domów, najpierw (spółki obrotowe) należało ją kupić na rynku hurtowym, jeśli cena spadała to można było oferować lepsze taryfy i podpisywać kontrakty z klientami indywidualnymi (to zawsze następuje później i jest rozciągnięte w czasie). Wtedy oczywiście jest pole do konkurencji i w Polsce możliwość działania mniejszych firm – próbujących działać na niższych marżach i bez dodatkowych kosztów jak wielkie koncerny (przynajmniej tak idealistycznie miało być, w rzeczywistości duża część nowej konkurencji niekoniecznie była dobrej jakości, a próbowała różnego typu naciągania klientów). Filozoficzny problem całego rynku jest jednak wtedy kiedy trend cenowy (hurt) się odwraca – teraz nie ma możliwości oferowania czegoś taniej tylko wolniej podnoszenia cen. Tu oczywiście uprzywilejowaną pozycję mają wielkie koncerny energetyczne, mające przychody nie tylko z segmentu obrotu (sprzedaży), ale i dystrybucji i mające większe rezerwy finansowe – po prostu rynek przestaje dawać dobre marże i dla nowych firm przestaje być atrakcyjny. Jest jeszcze jeden dodatkowy problem, który właściwie zrujnował cały rynek energii w Europie Zachodniej. Z punktu widzenia dobrego PR chodzi nam oczywiście o niską cenę energii dla klientów indywidualnych, ale z punktu widzenia przedsiębiorstw w sektorze energetycznym chodzi o przychody i zyski, które też można wykorzystać do budowy elektrowni (i bezpieczeństwa energetycznego). Jeśli nie ma zysków – nic się nie buduje. Ponieważ jeśli ceny (na rachunkach) spadają to nie ma inwestycji i pieniędzy. Rozwiązano ten problem w twórczy sposób dodając do dotychczasowych komponentów nowe opłaty – one miały finansować nowe elektrownie a także inne koszty systemowe – np. budowę sieci przesyłowych. I tak powstały „opłaty OZE” – finansujące rozwój sektora odnawialnego jak i zaraz pojawią się „opłaty mocowe” – dla nowego rynku mocy. Generalnie rachunek klientów indywidualnych stał się przestrzenią do dodatkowych sztucznych opłat, które miały pokrywać koszty energetyki – sami widzimy coś nazywanego „opłatą przejściową” to nasze finansowanie rozwiązania Kontraktów Długoterminowych w energetyce i sposób płacenia za rekompensaty. Dodatkowe płatności powoli zrujnowały całą koncepcję wolnego rynku i konkurencji handlowej, bo komponent opłaty za energię (czyli tam gdzie może być realna konkurencja) zaczął maleć (w Europie Zachodniej już poniżej 30%). Mamy więc zupełny paradoks – zliberalizowany rynek, który ma służyć zmniejszaniu kosztów rachunków, niższe ceny energii na rynku hurtowym (przynajmniej w poprzednich latach) i … wyższe rachunki dla odbiorców (przykład Niemiec i Danii to najbardziej jaskrawe oblicze tego systemu). Tu nie jak w starożytnym Rzymie państwo subsydiuje obywateli, ale wręcz przeciwnie, obywatele przez wyższe rachunki subsydiują niemieckie EnergeWende i dopłaty do energetyki odnawialnej, ale jednocześnie wszystko w sosie wolnego handlu.
Teraz właściwie wywraca się już wszystko. Odwróciła się tendencja cen energii na rynku hurtowym (w całej Europie) i nawet jeśli najbliższe miesiące mogą być burzliwe i ceny będą rozstrzelone w różne strony, to raczej długoterminowa droga prowadzi nas do tego, że energia kosztować będzie więcej. Szczególnie dotkliwe w Polsce widoczne jako wzrosty indeksów BASE (nawet 300 PLN/MWh) na kolejne lata (bo i droższy węgiel i droższe uprawnienia emisyjne). Nawet jeśli będziemy mieli chwilowe spadki to raczej długoterminowo trend będzie silnie wzrostowy. To oczywiście zamyka pole do obniżek cen energii dla klientów indywidualnych a tworzy nacisk na wzrost cen.
Widać już analizując możliwość uzyskania korzystniejszej oferty (np. www.enerad.pl), że przy takiej samej taryfie G11, zyski są iluzoryczne (3-5 % max). Spada dość mocno dynamika zmian sprzedawców.
Presja na cenę energii (czyli tzw. „prąd”) staje się też sprawą polityczną, co skutkuje pośrednim i bezpośrednim naciskiem na spowolnienie podwyżek cen. Koncerny energetyczne (realnie spółki Skarbu Państwa) muszą powściągnąć swoje apetyty na zmiany taryf cenowych dla klientów (te taryfy i tak musi zatwierdzić Urząd Regulacji Energetyki) i powoli godzą się ze znacznie mniejszą marżą (a może nawet z całkowitym brakiem zysków) na sprzedaży energii dla klientów indywidualnych. Widać zresztą już w sprawozdaniach finansowanych jak spada komponent EBIDTy na obrocie – pewnie zmierzając nawet do zera w przyszłym roku. O ile koncerny mogą sobie na to pozwolić – to dla mniejszych spółek obrotowych skupionych na sprzedaży dla detalu – to sytuacja właściwie wykluczające je z rynku. Właśnie jedna z firm zaprzestała dostaw (choć ona sama nie była najczystszym przykładem dobrej konkurencji na rynku), co pokazuje systemowy problem. Klienci też w ciężkich czasach pozostaną przy dużych, stabilnych koncernach – co właściwie zamyka działanie detalicznego rynku energii na najbliższy okres. Rodzaj „ustawowej kontroli cen” poprzez zatwierdzanie taryf przez URE na pewno będzie dążył do minimalizacji podwyżek, co zdejmie z rynku jakiekolwiek marże. Przetrwają wtedy tylko najwięksi. Oczywiście tak jak i w starożytności , może sprzedawcy nie będą „chować” energii na lepsze (droższe czasy, ale można spodziewać się twórczych prób zmian systemu płatności (np. zwiększanie opłat abonamentowych), no i oczywiście generalnie życia z opłaty dystrybucyjnej i innych komponentów naszego rachunku.
Przyszłość rysuje się raczej słabo. Dzisiejszy stan tego co zostało z idealistycznego rynku energii (detalicznego) to właściwie pogorzelisko. W stosunku do założonych świetlanych celów, właściwie nic nie działa. Cena energii dla klientów – ma tendencję rosnącą, inwestycje (poza OZE w Europie Zachodniej) właściwie zamierają, konkurencja w segmencie obrotu detalicznego powoli przestaje istnieć. Właściwie należałoby powiedzieć klientom indywidualnym że wolny rynek i wolny handel to nie zawsze tylko obniżki ale i konieczność czasami płacenia więcej za energię, szczególnie jeśli na barki energetyki kładzie się koszty całkowitej restrukturyzacji systemu i wprowadzenia zielonej rewolucji. Brak też realistycznego pomysłu jak ten idealistyczny model ma tak naprawdę działać, ale tak jak w starożytności, mimo ze teoretycznie wolny handel to nikt jednak nie może się wycofać z modelu regulacyjno-subsydiowanego. Będzie się więc to toczyło dalej, próbując zarówno po cichu dokładać trochę z budżetu a trochę za pomocą kolejnych dziwnych komponentów na rachunkach z „elektrowni”. Trzeba pamiętać z historii że jeśli więc nie ma możliwości prowadzenia łupieżczych wojen, to jak zawsze skończy się to psuciem monety i kolejną wersją „cen maksymalnych”.
Polska w obecnej kadencji obraziła się na OZE, więc nie można obarczać winą za upadek naszego rynku polską wersje Energewende.
Spokojnie. Jest 500plus, Mieszkanie Plus, to teraz będzie PRĄDplus. Co prawda powoli kończą się miejsca gdzie by tu jeszcze co komu zabrać żeby było ok… ale aby do wyborów! „- Rząd zrobił, jak chciał, a co z tego będzie, zobaczycie”.
A swoją drogą: skoro teraz spółki skarbu będą sprzedawać prąd dla indywidualnych żeby było taniej… to dlaczego nie robiły tego wcześniej??? Czyżby nie działały w interesie, he he, Polaków???