Czy energetyka robi zwrot ku centralnemu planowaniu?
Ostatni tydzień to kluczowa reforma rynku OZE w Niemczech i początek konsultacji w sprawie rynku mocy w Polsce. Wbrew pozorom, pomimo, że w każdym z tych przypadków wsparcie ma iść w inną stronę to jedno te zmiany łączy – następuje odwrót od liberalizacji w kierunku długoterminowego planowania inwestycji energetycznych. Ostatnia dekada (a nawet 15 lecie) europejskiej energetyki to coraz mniej udany eksperyment z zastosowaniem (przynajmniej koncepcyjnym) wyłącznie rynkowych i lobbystycznych mechanizmów na rynku energii. Wizjonerzy, którzy nie mieli nigdy nic do czynienia z energetyką i nie zaprzątali sobie głowy takimi drobnymi problemami technicznymi jak dyspozycyjność, linie przesyłowe czy zmienność zapotrzebowania, kreślili proste rozwiązania, które miały rewolucjonizować energetykę. Owszem, zmian wprowadzono wiele, ale po latach droga rozwojowa zakreśla koło i wynajdujemy rozwiązania, które stosowaliśmy już kilkanaście lat temu. Okazuje się bowiem, że dla inwestycji potrzebne są gwarancje cen energii i gwarancje odbioru produkowanego wolumenu, a dla optymalnego kształtowania Energy mix nie wystarczy wolny rynek, ale należy zaplanować i w pewien sposób wymuszać budowę odpowiednich typów elektrowni.
W Niemczech znowelizowana ustawa OZE promowana jest jako naturalna konsekwencja rozwoju rynku i przejście na nowy poziom rozwoju – jednak jakby się przyjrzeć dokładnie, to mamy odejście od idealistycznych FiT (feed-in-tariff – cen gwarantowanych) dla wszystkich źródeł, ale wprowadzenie FiT z systemem aukcyjnym i planowanie „koszyków technologicznych” – czyli ograniczenie wspomagania jednych technologii (w ramach OZE), a promowanie innych. I tak wiatr lądowy ograniczany jest stopniowo do „repoweringu” – inwestycji odtworzeniowych, a siła ciężkości przekłada się na wiatr na morzu – stopniowo (coraz więcej od 2020) energetyka słoneczna, po czasie wielkiego wspomagania, wsparcie dla instalacji małej mocy będzie nieco hamowane i generalnie słabsze (bo bardziej rynkowa). Sam system przypomina oczywiście standard polski (aukcyjne FiT), oczywiście wielkość pomocy i same MW w odpowiednich technologiach są nieporównywalne, bo w Niemczech dalej planowane jest 45% OZE już w roku 2025- to będzie możliwe w wietrze na morzu i poprzez nowe linie przesyłowe – całość tworzy jednak wielkoskalową energetykę OZE, a nie małe rozwiązania rozproszone. Widać jednak też próbę kontroli kosztów całościowych (obecnie dopłaty OZE w systemie EEG w Niemczech to ponad 20% rachunków), analogicznie stało się wcześniej w Danii. W Polsce ortogonalnie, bo sama polska ustawa OZE może teoretycznie jest podobna, jednak wchodzi w życie powoli (choć jakby popatrzeć to i w Polsce i w Niemczech aukcje na FiT OZE od 2017, a nasza platforma aukcyjna przechodzi kolejne testy, więc wcale nie jesteśmy aukcyjnie opóźnieni), ale główne dofinansowanie pójdzie nie w źródła odnawialne, ale jako pomoc dla energetyki konwencjonalnej – w postaci uruchomienia rynku mocy (RM). Notabene, rynek mocy był też mobbowany w Niemczech przez ichnie koncerny, ale nie przeszedł, (kto wie, może za kilka lat?). Zaprezentowane kilka dni temu propozycje RM, z dość krótkim i wakacyjnym okresem konsultacji wskazują na to, że akurat tutaj determinacja ustawodawcy (i koncernów energetycznych jako beneficjentów) jest duża i RM wejdzie w życie szybko. Rynek Mocy pomaga energetyce klasycznej omijając blokowany europejskimi regulacjami system gwarantowania cen energii z tych źródeł, a zastępując go tzw. rynkiem dwutowarowym i płaceniem za „dyspozycyjność”. Energetyka klasyczna w Polsce spodziewać się więc może zastrzyku ok. 1,5 – 3 mld PLN rocznie, oczywiście w postaci specjalnej opłaty na rachunkach końcowych odbiorców co paradoksalnie przypomina dofinansowywanie OZE (jak opłata EEG na rachunkach niemieckich) w innych krajach. Całość to jednak koronny dowód na wycofanie się „klasyków” wolnego rynku w energetyce i konieczność przyznania się do tego, że w rozwoju systemu energetycznego musi istnieć rodzaj planowania długoterminowego (i to z horyzontem wieloletnim) co też powoduje, że nie wszystko załatwi prosty handel konkurencyjny, a szczególnie handel krótkoterminowy (nawet nie spot a terminowy kilkuletni) ponieważ w energetyce wciąż potrzebne są mechanizmy na lat kilkanaście, a może i kilkadziesiąt.
Polska walczy o możliwość blokowania zmian ETS.
Jak zwykle, kiedy za temat zabierają się prawnicy, żeby dojść do kluczowego problemu muszą go mono przecisnąć- tu, główną kwestią jest pytanie czy dyrektywa ETS (ograniczenie i handel emisjami CO2 w Unii Europejskiej) jest przepisem środowiskowym czy też przepisem energetycznym. Odpowiedź rodzi kluczowe konsekwencje, ponieważ w pierwszym przypadku (środowiskowym) każde zmiany systemu ETS mogą być podejmowane zwykłą większością głosów (Rada UE), w drugim przypadku (energetycznym) potrzebna jest jednomyślność. Pytanie, które koncepcyjnie podobne jest do problemu „czy ślimak jest rybą?”, pokazuje niuanse negocjacji europejskich i skomplikowany system polityczno-lobbingowy, gdzie chwilowy brak koncentracji naszych decydentów może powodować duże koszty dla całego społeczeństwa. W Unii Europejskiej ślimak jest rybą, bo na skutek usilnego lobbowania francuskich europosłów do tej grupy (w paragrafach ustaw o dopłatach) został zaliczony i francuscy farmerzy uprawiający ślimaki dopłaty rybne dostali. U nas niestety na odwrót. W negocjacjach ETS zostaliśmy wmanewrowani (może straciliśmy koncentrację w odpowiednich momentach) w ścieżkę utarty możliwości kontroli nad kolejnymi zapisami. O ile reforma ETS (tzw. konkluzje październik 2014) była podejmowana jednogłośnie (słynne polskie negocjacje i spór byłej – ówczesnej pani premier, a obecnej posłanki z ówczesnym posłem, a obecnym ministrem, czy wynegocjowano dobrze czy źle) to okazuje się, że następne zmiany ETS są już traktowane jako przepisy środowiskowe i mogą być wprowadzane szybko i za pomocą zwykłej większości głosów. Akurat to uważam za unijny faul i przykład gry niesportowej, gdzie jesteśmy spychani do narożnika, bo godząc się na nowe cele ETS (43% redukcji do 2030) nikt nam nie powiedział, że mogą być one zmienione (i to już bez konieczności naszej zgody). Pokazuje to sprawa MSR (Market Stability Reserve) – systemu podwyższania cen za emisję CO2 (żeby promować technologie odnawialne) wprowadzonego pod piękną nazwą (Stability), ale już od razu przesuniętego z 2021 (tak było w dyrektywie, którą podpisaliśmy) na wcześniejszy 2019 (wbrew ustaleniom z reformy ETS) po to, żeby cena za emisję urosła szybciej. Sytuacja jest obecnie taka, że w zależności od stanu gospodarek i zakrętów najsilniejszych państw Unii (Niemcy, Francja), cele redukcji CO2 jak i koszty certyfikatów CO2 mogą być znacznie zwiększone, a jeszcze będzie się to działo przy „europejskiej” interpretacji postanowień Konferencji Klimatycznej w Paryżu (2015) która mówi o tym, że poszczególne kraje mają prawo do indywidualnych celów i wkładu w ograniczanie emisji i że powinny co kilka lat takie cele rewidować. To, że my rozumiemy to w taki sposób, że mamy prawo do własnych poziomów wcale nie odpowiada interpretacji „ślimak jest rybą”- że Unia rozumie zobowiązania poszczególnych krajów jako realizacje nadrzędnej polityki UE i będzie co kilka lat śrubę CO2 przykręcać i to bez konieczności zgody mniejszych krajów (jak Polska). Obecna działania Ministerstwa i początek ofensywy w UE jest próbą przyblokowania takich, bardzo prawdopodobnych scenariuszy i na pewno dobrą koncepcją – pytanie jednak czy nie jest spóźniona (coś takiego powinno pojawić się przy podpisywaniu ETS w 2014). Być może to pierwsza próba wprowadzania małych paragrafów, a udałoby się po europejsku (coś w kierunku przekształcenia polskiego pręgowanego kota na tygrysa i ubiegania się o dotacje ochronne) wynegocjować np. ze może i ETS zostanie środowiskowy, ale w przypadku zaostrzania celów emisyjnych CO2 to Polska ma rodzaj specjalnego parasola, że do tych zaostrzonych to już nie musi się stosować. Zobaczmy, choć łatwo nie będzie, bo negocjacje w parlamencie i w korytarzach UE nie są takie jak na Wiejskiej.
PGG sprzedaje węgiel na rynku detalicznym. Informacja mogłoby się wydawać nie warta wzmianki, bo jest właściwie oczywista. Spółka, która zajmuje się wydobyciem węgla postanowiła zarobić więcej i dostarczać produkt bezpośrednio dla klientów końcowych. (na razie tylko jeden malutki asortyment, ale zawsze). PGG uruchomiła bowiem sprzedaż swojego Ekogroszku dla klientów i to przez stronę internetową i z dostawą bezpośrednio do domu. Rzecz naturalnie oczywista, ale dla grup węglowych stanowi przełom na miarę rewolucji przemysłowej. Od lat bowiem, polskie kopalnie i potem całe grupy wydobywcze z uporem godnym lepszej sprawy, postanowiły nie działać na rynku detalicznym i skupiać się wyłącznie na wydobyciu, a oddając cały najlepszy w końcu biznes (marże) do pośredników. Pytanie dlaczego tak było (i jest) można sobie zadawać, ale odpowiedzi się nie usłyszy, natomiast zawsze słyszy się narzekania, że w spółkach jest ciężko przy niskiej cenie, a zarabiają nieuczciwi pośrednicy. Dlaczego PGG i inne grupy węglowe nie chciały wejść w sektor detaliczny, dlaczego nie stworzyły własnych sieci dystrybucji i składów węgla (mając zarówno produkt jak i kapitał i organizację), dlaczego do tej pory nie widziały czegoś takiego jak Internet i możliwości elektronicznych platform do handlu surowcami – czyli całej normalnej struktury działania spółek, które przyniosłyby zysk dla organizacji, a nie dla kogoś innego. Pytać można w nieskończoność, a w nieformalnych rozmowach, zawsze słyszano jedno wytłumaczenie- że tak to już jest w tym polskim sektorze i jak ktoś chce to zmienić to lepiej żeby się do tego nie mieszał. Może ten Ekogroszek (na razie to tylko jedna z pierwszych możliwości) to zmiana strategii i powrót do normalności – niech liczy się biznes i rachunek ekonomiczny i normalne działania rynkowe. „Pomóż sobie z Pan Bóg Ci dopomoże” – więc każda złotówka zarobiona przez PGG, da firmie lepszą kondycję i zmniejszy nacisk na dotacje, dopłaty i inne pomysły, żeby spółkę i sektor górniczy dofinansowywać z podatków. Kibicujmy więc PGG i jeśli musimy kupić Ekogroszek – zróbmy to na ich stronie internetowej. No chyba, że pojawi się niższa cena u pośredników, ale wtedy to już nikt nie zrozumie polskiej wersji wolnego rynku.