Od początku historii ludzkości człowiek zmagał się w epidemiami. Zazwyczaj przychodziły one niespodziewanie, jako coś zupełnie nieznanego, z czym nie bardzo można było sobie poradzić. Potem zataczały krąg coraz większy, aby z czasem spowszednieć – w końcu było wiadomo, że co kilka lat coś takiego się zdarzy, a duża część populacji umrze w męczarniach. Wreszcie po latach, jakiś uparty naukowiec lub zupełny dyletant wprowadzał nowe metody leczenia, by epidemie stawały się coraz rzadsze, a choroba zupełnie wyeliminowana. Dobrym przypadkiem jest ospa prawdziwa – z w dosłownym tłumaczeniu na łaciński ospa czarna – variola vera – słowo, które przez wieki budziło lęk i rozpacz. Tak jak wszystkie choroby pojawiła się nie wiadomo skąd (do Europy przeniknęła prawdopodobnie z Indii i to na długo przez naszą erą), znamy natomiast dobrze opisane jej skutki. Kilka dość katastrofalnych epidemii jeszcze w czasach rzymskich i powolne uodparnianie Europejczyków, a przynajmniej mniejszy zasięg i śmiertelność. Za to doskonale udokumentowane rezultaty transferu wirusów ospy na kontynent amerykański i na początek upadek imperium Azteków (Cortez zdobywając finalnie Tenochtitlan walnie korzystał z wyników zawleczenia do niego ospy, która wybiła prawie 75 % obrońców) oraz wyniki współpracy z tubylcami, nowych osadników w Ameryce Północnej i radykalny spadek populacji Indian na tamtym terenie. Ospa cały czas pozostawała jednak śmiertelnym wrogiem człowieka, aż do drugiej połowy XVIII wieku kiedy po raz pierwszy zaczęto stosować coś co dziś znamy od dziecka w postaci szczepień ochronnych. Na początek robiono to dość egzotycznie, a nawet makabrycznie – ówczesne szczepienia zwane wariolizacją to wdmuchiwanie do nosa sproszkowanych strupów osób chorych lub wcieranie w zadrapania ospowych wydzielin – co skutkowało łagodnym przebiegiem choroby i nabywaniem odporności. Wreszcie przełomu dokonał w 1796 r Edward Jenner – angielski lekarz ogarnięty obsesją na punkcie walki z tą chorobą, oraz a może i przede wszystkim bystry obserwator, bowiem już jako chłopiec zauważył, że osoby stykające się z krowami, praktycznie na ospę nie chorowały. Cała jego kariera to walka aby przekonać niedowiarków, że można otrzymać odporność na ospę poprzez zaszczepienie mało groźnym wirusem krowianki (ospopochodnego zapalenia u krów). Natomiast jak już się udało – szczepienie opanowały cały świat, aż do całkowicie skutecznego wyeliminowania ospy w ubiegłym wieku (jedno z ostatnich ognisk zapalnych zdarzyło się w 1963 w Polsce we Wrocławiu, a w 1972 też w ówczesnej Jugosławii – w obu przypadkach wirus zawleczono z egzotycznych azjatyckich podróży). W 1980 ogłoszono, że ospa została całkowicie eradykowana (usunięta z całego globu), a przechowywana na dziś jedynie oficjalnie w amerykańskich i rosyjskich pilnie strzeżonych naukowych składnicach wirusów oraz bardzo prawdopodobnie także w jeszcze bardziej strzeżonych laboratoriach wojskowych tych państw. O tym, że ospowe zombi potrafi się wskrzeszać świadczy przypadek z 1978 roku kiedy ospa wydostała się z angielskiego laboratorium medycznego, co zresztą zaowocowało poleceniami zmieszczenia wszystkich pozostałych próbek, co naturalnie oficjalnie zostało wykonane, a nieoficjalnie na pewno nie. Na dziś jednak ospy nie ma … i cieszmy się, że nie musimy się nią przejmować.
W energetyce też pojawiają się podobne stany chorobowe, a najgroźniejszą epidemią jest blackout. Całkowita utrata zasilania na danym obszarze, spowodowana zwykle awarią linii zasilających lub kłopotem z zapewnieniem odpowiedniej mocy wytwórczej. Co istotne, dla samych końcowych użytkowników, objawy przychodzą nagle i niespodziewane, zasilanie w energie elektryczną, które jeszcze przez chwilę było wokół nas, nagle zanika, światło gaśnie, pociągi i metro zatrzymują swój bieg, a wszyscy zdajemy sobie sprawę z naszego energetycznego uzależnienia. Przez chwilę w niektórych miejscach widać jeszcze rachityczne wysiłki energetycznego organizmu, nieliczne wyspy zasilania awaryjnego w szpitalach lub innych najważniejszych punktach przechodzą na tryb backupowy, nieliczne promyki światła pomagają nam się ewakuować, a systemy UPS podtrzymują pracę najważniejszych serwerów, by po kilku godzinach paść także i zostawić nas w kompletnym chaosie.
Przez pewien czas blackout wydawał się chorobą całkowicie eradykowaną , przynajmniej na terytorium Europy i w jej okolicach. Niektórzy jeszcze pamiętają oczywiście lata 80-te w Polsce i sławetne poziomy zasilania ogłaszane w radiu, co też czasami można było sobie przetłumaczyć na czasowe ograniczania zasilania, ale „czystego blackoutu” nawet wtedy nie było. Wydawało się, że nowoczesny system energetyczny – pełen elektrowni, zinformatyzowanych i sterowanych linii przesyłowych i dystrybucyjnych, nie może zawieść. Owszem, możemy spodziewać się chwilowych wyłączeń, jakiejś awarii transformatora ale prawdziwego blackoutu – nigdy. Ale „nigdy” w historii ludzkości znaczy że… kiedyś jednak na pewno. Paradoksalnie coraz częściej w nowym wspaniałym XXI wieku i nie oszczędzało to żadnego kontynentu, bo i spektakularne 30 mln osób bez prądu w 2003 roku w okolicach Nowego Jorku (przeciążenie niedoinwestowanych linii przesyłowych), 15 mln ludzi. W 2006 w północnej Europie (awaria jednej z głównych linii zasilających pomiędzy krajami), aż po rekordowe i nie do pobicia 250 mln ludzi, a następnie 650 (!!!) mln ludzi bez prądu, w pewne lipcowe dni w Indiach (przeciążenia sieci i niewystarczająca moc wytwórcza elektrowni). Celowo pomijam duże zdarzania związane z huraganami, klęskami żywiołowymi czy rekordowymi temperaturami (było kilka takich nawet ostatnio w Polsce) bo to inna jednostka chorobowa. Czysty „energetyczny” blackout wymaga dużo pracy i starań. Kilkunastoletnie, a może i dłuższe zaniedbania w inwestowaniu w elektrownie i w sieci przesyłowe, pobożne życzenia, że jakoś to będzie, a sygnały od koncernów energetycznych to czysty lobbing i niepotrzebne wydatki. Niewystarczające zabiegi o bezpieczeństwo informatyczne i jak zawsze oszczędzanie na personelu i jego wyszkoleniu. I przede wszystkim, przekonanie o erydykacji problemu i o tym, że energia zasilająca nasze urządzenia i wszechotaczająca nasze życie – będzie zawsze.
Ostatni tydzień pokazuje, że chyba tak nie będzie. Albo prawo serii albo też i znak coraz częstszych epidemii – kilka dni temu ponad 800 tys. osób w Amsterdamie i okolicach , dzisiaj kilkanaście milionów w Turcji i zatrzymane metro w Istambule i Ankarze. Znowu awarie lub nadmierne chwilowe przeciążenia, a potem postępujący upadek linii zasilających i regionalny blackout. Na koniec zdawkowe informacje, że „nasi pracownicy pracują nad usunięciem problemu” i rzeczywiście po kilku godzinach, światło zapala się ponownie. Patrzymy i… zapominamy. W końcu z blackoutem jak i z ospą da się żyć. A może jednak spróbować działać profilaktycznie. Gdyby dzisiejsi księgowi żyli w czasach Jennera – prawdopodobnie nigdy nie dorobilibyśmy się szczepionek i zintegrowanych planów walki z chorobami. Po co bowiem inwestować dziś jeśli działa, ba można nawet ograniczyć koszty obsługi i personelu – plusowy efekt murowany jeszcze w tegorocznym bilansie. Chyba tak musi być dopóki prawdziwa epidemia nie uświadomi nam rzeczywistych kosztów. Bylebyśmy wtedy nie powtórzyli historii Azteków z Tenochtitlanu.
super