W ostatnich dniach na jednym z pierwszych miejsc newsów na całym świecie jest afera Volkswagena. Właściwie nie tylko tej marki, ale i szeregu innych producentów (na razie z tej samej grupy firmowej), generalnie cały przemysł samochodowy trzęsie się w posadach. Chodzi o raportowanie poziomów emisji z silników samochodowych diesla. Przypomnijmy – inżynierowie Volkswagena wymyślili a ich koledzy- managerowie zaakceptowali sprytny patent- mianowicie specjalne oprogramowanie, które automatycznie wykrywało kiedy silnik jest poddawany testom. Z uwagi na przestarzałe procedury i konieczność posiadania pewnie specjalizowanej, atestowanej maszynerii, robiono te testy nie w czasie rzeczywistej jazdy, ale na stanowiskach doświadczalnych. Jak wiadomo software rozpoznaje już miejsca, w których aktualnie się znajdujemy, ruchy naszego ciała a nawet moment, kiedy drży nasz głos, dlaczego więc nie miałby sprawdzać czy akurat silnik nie poddawany jest testom? Kiedy właśnie to wykrywał, system sam przestawiał samochód w tryb ekologiczny i emisja była nawet o 20, a w niektórych modelach silników i 30 razy mniejsza niż w rzeczywistym ruchu ulicznym, kiedy zdjęcie ograniczeń ekologicznych pozwalało na lepszą dynamikę jazdy. Wszystko wydało się, gdy na amerykańskich uniwersytetach zapakowano maszynerię pomiarową do bagażnika samochodu i zaczęto robić pomiary na ulicy, w ruchu wtedy wyniki różniły się o ponad rząd wielkości. Skutki owych pomiarów znamy – dochodzenia, spadki kursów akcji, dymisja prezesa koncernu i pewnie całej grupy osób odpowiedzialnych za ten obszar, ale chyba to nie wszystko.

Akurat w USA było o tym bardzo głośno, w pierwszej fazie afery, kiedy wydawało się, że problem dotyczy tylko jednego modelu silnika (ok. 0.5 mln samochodów) prognozowano karę na prawie 11 mld dolarów, teraz mówi się o co najmniej 11 milionów silników i nie tylko w Volkswagenach, ale i Skodach oraz Seatach, pozostali producenci aut siedzą cicho zacierając ręce w nadziei na upadek konkurencji albo zacierając ślady własnych machlojek przy pomiarach super-ekologicznych silników. To jak skończy się ta afera, pokaże rzeczywistą jej skalę. Jeśli kary będą wysokie to może będzie to jakaś nauczka na przyszłość, jeśli wszystko się rozmyje to również będzie swoista nauczką, że oszukują wszyscy i że żyjemy w prawdziwym matrixie. Jedno jest pewne – jakaś granica została przekroczona. Korporacja została „złapana za rękę” na czymś co wydawałoby się niewyobrażalne – globalnym oszustwie i przekraczaniu emisji zanieczyszczeń, złamaniu zasad co dla zwykłego obywatela automatycznie skutkowałoby procesem karnym (i więzieniem). Tu mamy światową markę, przysłowiową solidność, wielki marketingowy trend w ekologię… i wielkie kłamstwa.

Tu właściwie należałoby zrobić analogię do energetyki- przecież to wszystko kiedyś już było. W latach 90-tych, polska energetyka musiała zmierzyć się z nowymi zaostrzonymi normami dotyczącymi emisji dwutlenku siarki i tlenków azotu, wobec czego koniecznością było budowanie specjalnych systemów oczyszczania spalin. Poszczególne technologie, różniły się sprawnością i kosztem, a finalnie wszystko i tak skończyło się mokrym odsiarczaniem ze sprawnością ok 95% usuwania SO2 i przebudowywaniem układów spalania (palniki, komora) i często wtórnym odazotowaniem dla NOx-ów. Na początek jednak wszystkie bloki wyposażono w systemy ciągłego pomiaru emisji zanieczyszczeń w spalinach i jak zawsze w takich chwilach, pojawiły się małe firmy z intrygującym rozwiązaniem, specjalnych dodatków do węgla, które miały ponoć rewelacyjnie skutecznie i co najważniejsze- tanio usuwać SO2. Skład tych magicznych dodatków z oczywistych względów był wielka tajemnicą, ale sama „technologia” wydawała się kosmiczna i kusząca z uwagi na brak konieczności przeprowadzania kosztownych modernizacji. W kilku elektrowniach dokonano prób, których efekty były rewelacyjne- emisja siarki malała poniżej standardów. Firmy z „magią” już zacierały ręce, ale polscy dyrektorzy techniczni z elektrowni chyba mieli trochę więcej wiedzy i technicznej przyzwoitości od managerów z Volkswagena i zrobili dokładniejsze testy. Może nasi dyrektorzy nie kończyli ekskluzywnych szkół biznesowych i nowych kursów efektywności biznesu, ale byli inżynierami i znali prawo zachowania masy – zaczęli więc szukać, gdzie się ta siarka podziała. Emisja SO2 z kotłów węglowych w energetyce wynika z przejścia pierwiastkowej siarki zawartej w węglu (zwykle polski kamienny ma ok. 0,5 do 1,5% w zależności od kopalni) do SO2 w procesie spalania (ok. 98% siarki z węgla się utlenia). Jeśli nie wykryto dwutlenku siarki w spalinach to musiała więc zostać wyprowadzona gdzie indziej – szukano w popiele, żużlu i w samym kotle – nigdzie ani śladu. Wyparowanie czegoś zdarza się ekonomistom i politykom, ale nie inżynierom, szybko więc znaleziono rozwiązanie zagadki. „Magiczne” dodatki były czymś w rodzaju „hardwarowego” prekursora oprogramowania Volkswagena, oddziaływały jedynie na urządzenia pomiarowe, zakłócając typowe czujniki i obniżając wynik na odczycie. Nie zostały więc zaadoptowane przez polska energetykę.

To było kiedyś, ale dziś jest już zupełnie inaczej. Wielkie koncerny jak widać, zaczynają lubić „drogę na skróty” do chwili ewidentnych testów i niekwestionowanych wyników pokazujących oszustwo, jednak nawet wtedy zgodnie z klasycznymi teoriami biznesowymi, zwalają wszystko na selektywne kozły ofiarne (prezes i pewnie ze dwóch programistów) albo krzyczą „że to nie mój silnik” (Skoda, Seat). Problem jest jednak daleko głębszy. Widzimy, że nie można mieć zaufania do żadnych wielkich korporacji ani światowych marek. Wszyscy oszukują na potęgę, gdyż perspektywa szybkich zysków zaciemnia myślenie i można nawet podejmować decyzje, które z założenia pachną kodeksem karnym. Jeśli robią to firmy z najwyższej półki i słynące z „solidności” to co robią inne? Jeśli oszukują Ci, którzy i tak poddawani są zewnętrznym testom to co robią Ci którzy podają jedynie własne wyniki (np. firmy spożywcze i ich raporty o substancjach szkodliwych w żywności)? Jaka jest skala globalnego oszukiwania nas wszystkich (przekraczanie norm, substancje szkodliwe) i jednocześnie hipokryzji (CSR, ekologia)? Czy na pewno produkcja rzekomo ekologicznych urządzeń i systemów jest naprawdę ekologiczna? I właśnie – czy jesteśmy pewni, że na pewno nasze cele ekologiczne są realizowane a nie skrzętnie rozwadniane i zupełnie inaczej przedstawiane w raportach lobbystów i całych państw? Czy za chwile w ogóle będziemy mogli wierzyć w wielkości emisji raportowanych przez korporacje i państwa (nawet te najbardziej solidne)? Z drżeniem serca widząc problemy Volkswagena, możemy powoli zacząć przechodzić na stronę zwolenników „conspiracy theory”, która stanowi, że tak naprawdę cały czas jesteśmy oszukiwani przez koncerny, media i polityków. Z drżeniem serca – bo jeśli jest tak naprawdę to w co nam zostaje wierzyć i jak powinniśmy działać w przyszłości? Nie odsuwajmy tego problemu- że to taki wypadek przy pracy – w latach 90-tych nikomu z inżynierów ani managerów Volkswagena, po prostu nie przyszłoby do głowy, że można oszukiwać w danych technicznych.

Jednak jesteśmy ćwierć stulecia dalej. I tak naprawdę politycy i media uczą nas, że nieważna jest jakaś inżynierska uczciwość, ale finansowa skuteczność. A idąc w tą stronę – jeśli problem SO2 występowałby dziś, pewnie większość elektrowni chętnie dolewałaby magiczne dodatki do spalania i byłoby po kłopocie. A może też tak samo rozwiązać problem CO2? Na bardzo wątpliwe regulacje i ograniczenia, odpowiedzieć wątpliwymi technicznie danymi ze sfałszowanych czujników i problem będzie z głowy? Mimo wszystko mam nadzieje, że nie. I przynajmniej energetycy powinni trzymać się od takich rzeczy z daleka. A Volkswagenowi (choć jeżdżę tymi samochodami od lat) życzę naprawdę gigantycznej kary i procesów, bo tylko to może powstrzymać staczanie się dzisiejszego świata, rozumiejącego jedynie pozycje w bilansie księgowym.

4 komentarze do “Afera Volkswagena. Czy „teorie spiskowe” są prawdziwe?”

  1. Ja mam jeden komentarz.
    Czemu procedura pomiaru emisji jest taka, a nie inna?

    Z tego, co wiem to podobne 'rozwiazania’ stosują wszystkie koncerny.
    Moim zdaniem winny jest regulator i wadliwe testy. Skoro samochód potrafi podawać różne dawki paliwa na różnych obciążeniach, to może powinno się zmienić procedurę badania spalania i emisji?
    Dla mnie producent samochodów sprzedawał silnik który spełniał normy i postępował zgodnie z prawem. Za co więc kara?

    Jakie są Wasze komentarze?

    1. Odpowiedz na twoją wątpliwość jest w tekście. Samochód poprzez specjalne oprogramowanie rozpoznawał, że znajduje się na przeglądzie i na czas badania zmieniał charakterystykę swojej pracy. Co za tym idzie wyniki mieściły się w normie a samochód po pomiarach z powrotem wracał do starej konfiguracji tak, żeby właściciel mógł cieszyć się z osiągów samochodu podczas eksploatacji. Tym oto sposobem był wilk syty i owca cała do czasu przebiegłych amerykańskich testów. Oczywiście kara się należy i to taka dla przykładu, aby przestrzec innych „wielkich graczy”.

Zostaw komentarz:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *