Czerwiec rano, ale już gorąco. Skończyły się miłe dni majowe z lekkim wiaterkiem, miasto od rana dmucha mokrym, lekkim żarem niczym gdzieś w Azji Południowo-Wschodniej. Kierowcy w samochodach już lekko poddenerwowani,  bo klimatyzacja nie  do końca wydajna, słońce uderza po oczach pomimo ciemny okularach na twarzach i na dwóch pasmach drogi tworzą się jakieś dłuższe korki niż zazwyczaj. Samochody skaczą powoli do przodu jak żaby, ustawione grzecznie w kolejkach a pomiędzy nimi pojawiają się letni motocykliści. Czarne skóry z wytłoczonymi napisami, na czarnych motorach z czarnymi, skórzanymi torbami po bokach. To nie są Harley’e z charakterystycznym basowym dźwiękiem ani rozpoznawalne  czerwone Dukati, tylko coś też z japońszczyzny – zwykle Honda GB albo Suzuki Katana. Motor przemyka się po linii rozgraniczającej pasy i jak tylko samochodowe „żabki” przystaną na chwilę on bardziej lub mniej zgrabnie przemieszcza się, na prawo lub na lewo i pomiędzy samochodami i do przodu i po lusterkach lub błotnikach, żeby tylko dostać lepszą pozycję startową przed światłami. Teraz właśnie mija mnie bokiem z lekkim puknięciem z tyłu i przodu i już składa się o 90 stopni by wyskoczyć dwa samochody dalej i wygrać wyścig przy zielonym światle.  Jak ma się motor to zawsze trzeba być pierwszym, to jakoś nieprawdopodobnie działa na geny. Na szczęście nie muszę się denerwować, bo spokojnie obserwuje obok Panią w nieokreślonym wieku, która właśnie przeprowadza skomplikowany zabieg makijażu pomiędzy zmianą świateł. Dwa światła wcześniej już zrobiła pokład i oko, teraz tylko zostaje kredka i pomadka. Cały zestaw podręcznej makijażystki ma na przednim siedzeniu, jeszcze dwa światła i ostatni powiew perfum z ekstrawaganckiej buteleczki i będzie można zabrać się za komórkę i poranne odpisywanie na mediach społecznościowych i Tinderze. Z drugiej strony niestety gorzej działające na samopoczucie, Bentley Continental o kosmicznym kolorze, jedzie do Centrum, nie ma jak zostawiać na chodniku coś co kosztuje więcej niż statystyczne mieszkania dwóch przeciętnych rodzin. Ruszam więc jak najszybciej by zdążyć na spotkania i wjeżdżam do środka miasta, bo trzeba znowu zdążyć na jakieś zapomniane spotkanie z rana. Na początek rondo przebudowane przy Politechnice Warszawskiej, z nowym przejściem na pasach, gdzie studenci spieszący się na zajęcia, permanentnie blokują przejście, bo jest 8.20 (zajęcia rozpoczynają się 8:15) i jest studencki kwadrans. Ja zwykle przesuwam początek moich na 8:30 i wtedy obserwuje korowód wchodzących studentów do godziny 8:45. Studenci ciągną tłumem, przez środek ronda jedzie tramwaj i z charakterystycznym dzwonkiem blokuje przejazd dla wszystkich. Skaczę żabka i nie wpuszczam samochodu z boku, choć czeka, bo ma najgorszą podporządkowaną ulicę. Chcę się przedrzeć przez pasy ale … wpadają rowerzyści. Jest lato i mamy ich wysyp, a obok jest stacja wypożyczania rowerów, także codziennie rano sunie cały peleton jak kiedyś w komunistycznym Wyścigu Pokoju. Jedni szybciej inni wolniej, w każdym razie ścieżka rowerowa, ulica i chodnik należy do nich. Rowerzyści dzielą się na trzy kategorie: standardowi, religijni i długonogie. Standardowi to wszyscy, którzy zaczęli używać roweru w mieście dla sportu, dla męczenia rodziny czy też z ekologicznych przyzwyczajeń, cierpliwie wnosząc rowery na wysokie pietra swoich domów (gdzie nie ma schowków) i wieszając je na ścianach lub upychając w przedpokojach. Dołączają do nich standardowi z rowerem z wypożyczalni i zaraz cały peleton z reklamą banku czy też wysyłkowego sklepu. Jeśli jednak związać się z rowerem głębiej przechodzi to w fazę religijną. Rozpoczyna się marsze i pielgrzymki w rodzaju Masy Krytycznej, aby zablokować miasto najchętniej w piątek jak wszyscy chcą wyjechać lub muszą odebrać dzieci ze szkoły lub przedszkola. Ale rower jest najważniejszy i lepszy, więc inwestuje się w ramy, przerzutki, siedzenia i koszulki, a następnie z odpowiednią stylizacją (broda lub tatuaż) atakuje miasto. Ponieważ religijne uniesienie zwykle połączone jest z dużymi umiejętnościami, to pędzi się ścieżkami rowerowymi z prędkością przelotową Giro d’Italia, a jak ścieżka się kończy to się przeskakuje na ulice i tam robi akrobatyczne wymyki pomiędzy samochodami i staje koło przejścia dla pieszych i tam znowu staje się pieszym na rowerze i pomiędzy pieszymi, szybki myk do kolejnej ścieżki rowerowej i dalej minimum 40 km/h. Na koniec moja ulubiona kategoria i niestety jakże rzadka – długonoga dziewczyna na rowerze z koszykiem. Kwintesencja romantyzmu i piękna, bo zawsze i rozwiane długie włosy i długa letnia suknia z rozcięciem dzięki któremu przy każdym ruchu pedału widać odkryte długie nogi i skórzany, płaski bucik z rzemykami. Na razie  widzę tylko pierwszą i drugą kategorię na pasach i stoję już dobre 10 minut i już wiem, że na pewno jestem spóźniony, ale wreszcie przepycham się na główną drogę i ruszam do przodu.

To znaczy, że chciałem ruszyć do przodu, ale przede mną 4 pasy i korki zupełnie azjatyckie. Samochód przy samochodzie i wszyscy na siłę zmieniają pasy. Charakterystyczne samochody z wypożyczalni i ich kierowcy, teraz poznają miasto na ekranach komórek i nagle potrafią zmieniać pasy z lewa na prawo, lub zjeżdżać przez 3 pasy do skrętu, to taki zwykły manewr. Pomiędzy samochodami uwijają się motocykliści w skórach, a nawet jakiś „większy” facet na skuterze, wygląda trochę jak piramida na małym motorku, ale w za małym T-shirt’cie, który cały czas się podwija i pokazuje kilka wałków (notabene ja na tym skuterze wyglądałbym analogicznie). Nisko osadzony środek ciężkości pomaga w skrętach i tu prawdziwa ekwilibrystyka, „większy pan” na Vespie przedziera się nawet lepiej niż motocykle. Oczywiście są i rowery, takie z Uber Eatsem i te zwykłe, po każdej stronie ulicy na ścieżkach rowerowych, ale i wdzierające się na ulicę. Jak wpadnie się na prawy pas to wymijasz pracowicie rowerzystę 10 minut i stajesz na światłach, a on przedziera się bokiem przy krawężniku i staje przed tobą na światłach. Teraz zielone i przez wielkie skrzyżowanie ruszasz jakieś 4 km na godzinę i dalej walczysz żeby wyprzedzić rowerzystów i znowu stoisz na światłach i znowu rower przez tobą. Ale jest i nowość … elektryczne hulajnogi. Stoją wszędzie, po bokach i co chwilę ktoś wsiada i rozjeżdża pieszych na chodnikach, ale niektórzy już wiedzą, że zmienia się kodeks drogowy i hulaj hulajnogą po ulicy. Jadą więc pojedynczo, lub po dwie koło siebie albo w wersji dwóch na jednej hulajnodze, bo i pogadać można i taniej wyjdzie przejazd.  Minuty mijają, samochody skaczą dalej żabami, żar leje się z nieba, motocyklista obija lusterko, dwie hulajnogi wpychają się za nim, otwieram okno na chwilę, a tam wali muzyka o „Marioli i Łobuzie” z przydrożnego kebab baru.

Gdzie ja jestem?

Kierowy zaczynają wariować, dźwięki klaksonów przeplatają się z Mariolą i z przekleństwami rowerzystów, piesi (w mniejszości) uciekają przed maskami samochodów lub pędzącymi rowerami, a może hulajnogą, ale jak zobaczą swój tramwaj to gromadą lecą przez zbity korek pojazdów, tylko żeby nie musieć czekać 3 minut na kolejny tramwaj.

Gdzie ja jestem?

Już wiem  – to Sajgon ’73 z dokumentalnego filmu!  Te same obrazki można zobaczyć dzisiaj na warszawskich ulicach, jeszcze zaraz ktoś będzie sprzedawał chińskie żarcie, filmy lub ubrania podczas postoju na pasach. W desperacji rzucam się ze środka na prawo, zajeżdżając drogę TAXI i SUV’owi, i choć słyszę walenie w klaksony nagle zamieram w osłupieniu. Jest! Jest? Długonoga dziewczyna Alfa na rowerze z koszyczkiem jedzie przed moim samochodem. Kwintesencja piękna i ekologii, dziś właśnie pracowicie pokonuje trasę z Sadyby do Arkadii i zostało jej jeszcze kilka kilometrów. Zwiewna niebieska sukienka, rozcięcie na swoim miejscu i rzemykowe buty. Zjawiskowy widok, którego nie psuja nawet ciemniejsze plany, których nie ukrywa jednak dezodorant, który miał działać cały dzień, ale w końcu nie był przewidziany do wyczynowego uprawiania sportu dojazdowego. Patrzę na koszyk i na kwiaty i tam na butelkę z piciem i przez chwile nawet chciałbym, żeby ten korek trwał jeszcze dłużej. Ale zaraz  widać co się stało, migające światła karetki i wozu policyjnego – wypadek … tak to motocyklista w Suzuki walnął w Bentleya (lub na odwrót). Na szczęście tylko rozbite światełka przednie, lusterko i kask na jezdni wyglądają przerażająco, kierowca motoru i samochodu tylko oglądają szkody, kiedyś pewnie tłukliby się po pyskach, ale teraz mamy znacznie lepszą kulturę na drogach i lepsze ubezpieczenia, na pewno pokryje koszt lusterka bocznego (16 średnich krajowych lub 2,5 tysia podróba na Allegro).

Nagle w tłumie aut pokazuje się mały prześwit, rodzaj światełka w tunelu, bo dalej można jechać już gładko. Z lewej Skoda chce się tam wepchnąć, ale jestem czujny i sunę do przodu. Widzę rozmarzone oczy pięknej długowłosej dziewczyny  na rowerze z koszyczkiem, liczącej na to, że ją przepuszczę, ale nie! dalej jestem czujny i z całej siły wciskam pedał gazu i z piskiem wjeżdżam w wąski prześwit, który zaraz zastawi karetka.  Jestem już wolny… pędzę wolnym lewym pasem, i mam już tylko 2 zielono-pomarańczowe światła i jeden skręt w lewo i będę na miejscu – spóźniony „tylko” o jakieś 30 minut.  Skręcam w lewo i staję na torach tramwajowych czekając na skręt i wtedy słyszę głośne dwa ciągłe, nieprzerwane dzwonki, zablokowałem przejazd i z lewa i z prawa. Tramwaje czekają, samochody za mną czekają,  piesi nie mogą przejść po zebrze,  a rowerzyści muszą przerwać swój wyścig … uśmiecham się szeroko i promiennie … i kto jest teraz królem Sajgonu?

 

Jeden komentarz do “Sajgon w Warszawie…”

  1. Lubie pana felietony oddają moje spojrznie w % wiekszym czy mniejszym .ciekaw jestem co na ukrainie nie bywam tam tak czesto jak pan jest to panswo dla europy b ważne dla pl szczególnie .warszawa jes prowincja i taka zostanie do kiedy pokolenie wyzbedzie sie kompleksów a i nie wpadnie w grajdol wypadania sobie z dziubkow ale to temat dla socjologów i psychiatrii 🙁

Zostaw komentarz:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *