Kiedy w 1492 roku, Kolumb w służbie hiszpańskiej odkrywał nowy kontynent, wydawało się, że rozpoczął się jeden z największych i najwspanialszych okresów monarchii hiszpańskiej. Wielkie połacie lądu, nieprzebrane skarby i bogactwa miały gwarantować ciągły rozwój mocarstwa, które w szczytowym rozkwicie rozprzestrzeniło się na ponad 20 mln km2 i panowało nad około 13% ówczesnej światowej populacji. Rozwój potęgi Hiszpanii a zwłaszcza jej gospodarki wydawał się nie do zatrzymania. Do Europy zaczęły napływać statki ze srebrem i złotem – ocenia się, że w 100 lat po 1530 roku ilość srebra w obiegu w całej Europie zwiększyła się o 300%, a złota o ponad 20%. To wszystko służyło zakupom i inwestycjom (głównie broń i wojsko) i napędzało mocarską politykę i szybko wszczynane wojny. Bogacące się społeczeństwo i rozpoczęty konsumpcyjny rajd sięgający największych luksusów, spowodował niesamowity wzrost cen. Produkcja odchodziła w zapomnienie, bo po co produkować skoro i tak się nie opłaca – upadło m.in. słynne włókiennictwo przenosząc się do Anglii i Niderlandów, upadło rolnictwo – bo chłopi emigrowali do Nowego Świata lub wybierali bardziej opłacalne zawody zwykle w sektorze tzw. produktów i usług luksusowych. W ciągu jednego wieku po odkryciu Kolumba, Hiszpania staje się najbogatsza, najwykwintniej ubrana, najbardziej dumna i… najbardziej zadłużona, co owocuje periodycznym bankructwem już w latach: 1607, 1627, 1647 i w 1652. Okazuje się, że żadne z koncepcji ówczesnej Hiszpanii nie uwzględniały planów awaryjnych, a nadmiar pieniędzy potrafił zdeprawować gospodarkę jeszcze bardziej skutecznie niż ich brak.

Ten wzorzec powtarzał się przez wielki w kolejnych odsłonach kryzysów, zarówno wcześniej jak i później w historii. W naszej świadomości ekonomicznej jak i językowej, najczęściej przywołujemy Wielki Kryzys z 24 października 1929 roku: Czarny Czwartek, a potem jeszcze Czarny Poniedziałek gdzie kolejno akcje traciły po 12 i 13 %, a sumarycznie przecena pomiędzy rokiem 1929 a 1932 osiągnęła 80%. Zwyczajowa analiza postepowania rządu amerykańskiego zasługi wyjścia z kryzysu przypisuje keynowskiej polityce interwencjonizmu prowadzonej przez Roosevelta, stawiając go w opozycji do poprzednika z wybuchu Wielkiego Kryzysu – Hoovera. Patrząc jednak dokładniej na poczynania Hoovera to nie był on czystym zwolennikiem pozostawiania gospodarki samej sobie, a raczej przekonywał wszystkich, że kryzys jest przejściowy (chcąc utrzymać poziom płac i inwestycji), a nawet rozpoczął działania interwencyjne kontynuowane potem przez Roosevelta, które tak dobrze przypominają nam obecne czasy – wzrost ceł, zatrzymanie imigracji dla ochrony własnego rynku pracy, płaca minimalna, podwyżki podatków zwłaszcza dla najuboższych i rozwinięta pomoc dla rolników.

Jakby nie było kryzysy to rzecz nieuchronna i przychodząca zawsze niespodziewanie i nie w porę. Z ostatnich lat co niektórzy pamiętają tąpniecie w latach 2008 /2009 i przeczucie, że zawsze wszystko zaczyna się od nadmiaru wirtualnych pieniędzy, jakoś niesłychanie wysokich cen akcji, i nerwowego drżenia na rynkach finansowych. To ostatnie jest już coraz bardziej trudne do opanowania, bo większość obrotów w USA (i pewnie powoli w Europie) generują już elektroniczne systemy, tzw. HTF – high frequency trading, będące zaawansowanymi algorytmami komputerowymi.

Rok 2018 upływa pod znakiem czekania na kolejny kryzys. Czasami drobne a czasami nawet zupełnie ostre symptomy, że znowu koła światowej gospodarki obracają się w nową pozycję. Przekonanie o nieuchronności nowego kryzysu opanowuje większość analityków, a jak wiadomo przeczucie jest właściwie początkiem wizualizacji, a wizualizacja zawsze zamienia się w rzeczywistość. Nerwowe ruchy amerykańskiego Dow Jones, niefortunny żart Elona Muska, początek amerykańsko-chińskiej wojny na cła – to wszystko pewnie pierwsze pęknięcia na wypolerowanym marketingowo pejzażu światowej gospodarki. Wydaje się, że wystarczy jakiś szczególnie niepokojący sygnał – zamach terrorystyczny, naturalna katastrofa, wojna na odległych terytoriach czy napięcie wojskowe na Bliskim Wschodzie – może być to ten moment, na który podświadomie czekają rynki finansowe aby znacząco obsunąć się korekcie, która może przeobrazić się w paniczną wyprzedaż. Ten scenariusz jest zawsze możliwy, a nawet coraz bardziej prawdopodobny – dlaczego więc nigdy nie rozważamy go w planach przyszłej polskiej gospodarki i polskiej energetyki.

Zakładając, że kolejny kryzys nastąpi wkrótce i może nawet przebić ten z dekady wstecz, można pokusić się o próbę prognozowania – co wydarzy się w polskiej i europejskiej energetyce. Zachęcam do zastanowienia się i stworzenia własnych scenariuszów, poniżej możecie przeczytać o moich.

Pakiet Klimatyczny i zmniejszanie emisji CO2 – chwilowo odejdzie na drugi plan. Wszelkie kryzysy polityczne, wojskowe czy ekonomiczne zawsze odsuwają problem CO2, który jest dobrym tematem ale tylko na dobra pogodę. Kluczowa będzie gospodarka, a więc niski koszt energii i zmniejszanie obciążeń dla własnych przedsiębiorstw – a koszty CO2 to nie tylko energetyka a i przemysł przede wszystkim. Można liczyć na korzystne negocjacje, terminy przejściowe, zapisy drobnym drukiem o derogacjach i zmniejszeniu obciążeń.

Zapotrzebowanie na energię – na pewno pójdzie mocno w dół. Doświadczenia np. hiszpańskie z lat 2008-2009 pokazują, że kryzys oznacza minus 5-7 % zapotrzebowania na energię i tego można się spodziewać. To oczywiście wróci w procesie wychodzenia z kryzysu, ale sumarycznie znowu przytrzyma polskie zapotrzebowanie na poziomie 160-165 TWh.

Energetyka atomowa (PPEJ) – „nie szkoda róż gdy płoną lasy” , kapitałochłonny i długoterminowy projekt natychmiast zostanie przesunięty na drugi plan i w mniej lub bardziej spektakularny sposób wygaszony.

OZE (europejsko) – oczywiste zatrzymanie (chwilowe do czasu poprawy) subsydiowania lub preferencji, co spowolni rozwój zarówno obecnych mocy zainstalowanych jak i nowych projektów. Będzie to też jeden z pierwszych znaków czy kryzys mija – powrót do nowych inwestycji odnawialnych.

Górnictwo (Polska) – największy problem wymagający politycznego architekta naszych czasów. Z jednej strony rozbudzone apetyty na większe wynagrodzenia, z drugiej na pewno spadek cen światowych – a więc kolejna faza wchodzenia w straty, które mogą sięgnąć bardzo dużych wartości. Tu na pomoc nie będą mogły ruszyć już spółki energetyczne (bo tak samo będą pod gigantyczną presją, ani banki które będą miały swoje własne problemy na wszystkich frontach). W pewien sposób konflikt na miarę Margaret Thatcher albo jakiegoś niesamowitego mistrza negocjacji, który mógłby wypracować kompromisowe rozwiązanie ( jakie? Nie wiem). Ten problem może być jednym z najpoważniejszych zagrożeń ekonomicznych Polski w czasie kryzysu, bo właściwie powstanie natychmiast i nie będzie miał dobrego rozwiązania.

Kolejne tematy można rozbudowywać i prognozować na własny użytek. Można zapytać właściwie po co, jeśli mamy fajne oceny ratingowych analityków światowych kompanii, a ogólnie koniunktura gospodarcza nigdy nie była tak dobra. Może też tak samo myśleli hiszpańscy szlachcice, ich żony i kochanki oraz królewscy urzędnicy podziwiając wypełnione srebrem statki, wpływające do Kadyksu gdzieś około roku 1590?

Jeden komentarz do “Energetyka a przyszły kryzys finansowy – czy w ogóle planujemy, że może być źle?”

  1. (…)Energetyka atomowa (PPEJ) – „nie szkoda róż gdy płoną lasy” , kapitałochłonny i długoterminowy projekt natychmiast zostanie przesunięty na drugi plan i w mniej lub bardziej spektakularny sposób wygaszony.(…)
    Jeśli program nuklearny zakłada produkcję Bomby będzie raczej odwrotnie…

    (…)Można zapytać właściwie po co, jeśli mamy fajne oceny ratingowych analityków światowych kompanii, a ogólnie koniunktura gospodarcza nigdy nie była tak dobra.(…)
    Przed krachem z 2018 ratingi też były jak nigdy.

Zostaw komentarz:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *