Większość osób dziś, a na pewno „milenialsi” nie za bardzo wie co to western. To oczywiście specyficzny gatunek filmowy, świecący triumfy w latach 50-tych i 60-tych. Fabuła w takich filmach na początku zawsze była taka sama i zdecydowanie czarno-biała – Dziki Zachód, gdzie są osadnicy, Indianie i źli rewolwerowcy, dochodzi do konfliktu, a nie do końca obowiązują regulowane ustawowymi paragrafami, przepisy prawa. Ludzie (spokojnie żyjący mieszkańcy miast i farm) są zagrożeni, w ich spokojne dotąd życie wkrada się zagrożenie – przeważnie Ci Źli chcą zabrać ziemię lub pieniądze (albo wszystko na raz i jeszcze życie na dodatek). W momencie kiedy wszystko wydaje się już stracone – na ich drodze staje On – Samotny Szeryf (czasami z dodatkiem jakiejś osoby płci przeciwnej) – nieugięty stróż prawa, stający do nierównej walki. To właśnie kultowe „W samo południe” (i rok 1952) z Gary Cooperem w roli głównej. Czterech (czy to może być przypadek?) rewolwerowców – złoczyńców terroryzuje spokojne miasteczko, a Cooper jako szeryf („człowiek zbyt dumny żeby uciekać”) postanawia trwać na swoim posterunku, niezależnie od tego, że nie może liczyć na pomoc ani innych władz miasta ani nawet samych zastraszonych mieszkańców. W tych latach wszystko jednak kończyło się dobrze i Dobro zwyciężało w dziesiątkach podobnych kalkowych westernach, co zresztą przyczyniło się do upadku tego gatunku, bo publiczność chyba nie mogła znieść dysonansu pomiędzy ideałem filmowym a twardą rzeczywistością realnych czasów. Western więc zmienia się na coś co rozumiemy lepiej i tak naprawdę dziś jeśli o tym gatunku filmowym myślimy to widzimy kultowe filmy Sergio Leone (i Clinta Eastwooda w rolach głównych) („Dobrym Zły, Brzydki” czy „Za kilka dolarów więcej”) – coś co nawet nazywano „spaghetti western”, bo było po części śmiertelnie poważną parodią, a przekształciło się w klasykę. Tu już trudno odróżnić dobrych od złych i zwykle lepiej nie oddawać się pod opiekę stróżów prawa, a najlepiej liczyć tylko na siebie. Western ewoluuje dalej i czasami próbuje się go odnawiać w naszych współczesnych czasach, ale tu już jest zupełnie bez żadnej litości, nikt nie jest dobry i nikt nie przeżywa a mieszkańcy zawsze przegrywają i są łupieni bez litości, zwykle przez drapieżne koncerny kolejowe lub kolejne lokalne rządy, a nadzieję można jedynie stracić patrząc w promieniach zachodzącego słońca na grób nieugiętego szeryfa.
Okazuje się, że western … nagle niespodziewanie wraca w energetyce polskiej anno domini 2018. Tuż przed końcem roku i spokojnymi świętami… rozpoczyna się heroiczny pojedynek Dobra ze Złem. Spokojni mieszkańcy miast i wsi są zaskakiwani niespodziewaną podwyżką opłat za energię elektryczną – tak zwany medialnie „prąd”. Podwyżka ma być bolesna i uderzać nie tylko w same kieszenie użytkowników, ale i zmienić opłaty komunalne, podwyższyć ceny codziennych produktów i transportu. Najgorsze, że właściwie nie ma jak się przed tym obronić, bo koncerny energetyczne są potężne, podwyżki cen u wszystkich takie same (na nic zmiana dostawców), a możliwości przejścia na własne zasilanie wykluczone. Rząd próbuje interweniować, zwykle medialnie zapowiadając, że wszystko zostanie po staremu i ten mityczny „prąd” wcale nie zdrożeje, ale zwykli ludzie wiedza swoje – rządy są zawsze daleko, a tu na Dzikim Zachodzie nie zawsze wszystkie regulacje i prawa są możliwe do zastosowania. Kiedy już wszystko jest totalnie zaplątane, nagle wkracza … Prezes Urzędu Regulacji Energetyki i podejmuje samotną walkę. URE pokazuje jasno i precyzyjnie wszystkie dotychczasowe problemy, o które inni chcieli zapytać, ale nie dostawali odpowiedzi. Dlaczego energia rośnie tylko tak łatwo dla klientów końcowych, a nie ma próby zredukowania tego w kosztach dostawców? Skąd wzięły się zapowiedzi mitycznego 1 mld zł oszczędności koncernów (który miał być skierowany na dopłaty za energię), jeśli we wnioskach taryfowych do URE uzasadnia się podwyżki katastrofalną sytuacją finansową i widmem strat? Dlaczego wszystko zwala się na podwyżki certyfikatów emisyjnych CO2, kiedy energetyka wciąż korzysta z derogacji (pewnej puli darmowych uprawnień). I najcelniejsze strzały z środowego popołudnia i czwartkowego ranka – bezpośrednie wnioski do prokuratury o możliwości nieuprawnionych machinacji giełdowych i manipulacjami cen energii. I przy okazji jasny przekaz podprogowy URE – cena 330 zł/MWh wydaje się graniczną ceną możliwą do zaakceptowania. Prezes URE walczy desperacko o zatrzymanie podwyżek, a przynajmniej o ich racjonalne uzasadnienie. Wnioski taryfowe są odsyłane do uzupełnienia (co powoduje, że ewentualne wdrożenie podwyżek będzie na pewno najwcześniej w końcu stycznia) i dyskusja o kosztach i możliwościach złagodzenia obciążenia klientów końcowych nabiera lepszego wymiaru. W międzyczasie Ministerstwo Energii dramatycznie poszukuje koncepcji aby „podnieść, ale nie podnieść” czyli wypełnić własne obietnice, że „prąd nie podrożeje w 2019” co wydaje się próbą zatrzymania siłą natury poprzez machanie ręcznikami. Pojawiają się kolejne koncepcje od rekompensat (bez komentarza) po próby obniżki akcyzy i podatków (całkiem rozsądne, ale prawdopodobnie zostanie niezaakceptowane). Szum legislacyjny i kolejne koncepcje połączone z naciskiem bezpośrednich telefonów do koncernów (o zatrzymanie podwyżek) zamienia polska energetykę w rodzaj małego „Dzikiego Wschodu”, bo przecież miał być zliberalizowany rynek energii, możliwość swobodnego kształtowania cen (co miało dać oszczędności użytkownikom). Cały ten system się sypie – bo jak pisałem TUTAJ ) rynek dla odbiorców indywidualnych nie istnieje już od dawna i właściwie znowu wracamy do ręcznego regulowania cen. Czy to się uda – chwilowo może tak, ale tak naprawdę koncepcyjnie to niebezpieczne myśli o powrocie do systemu centralnego planowania. W tym całym galimatiasie na dziś tylko nadzieja w samotnym szeryfie i jego możliwości reagowania.
Tylko nie mamy już lat 50-tych, „W samo południe” i zawsze zwycięstwa Dobra …. Patrząc co dalej – raczej przypomniałbym sobie westerny z ostatnich lat.