Bardzo charakterystyczne dla trendów w rozwoju społeczeństw jest to, że wystarczy wprowadzić nową modę lub odmienną nazwę, a następnie uzupełnić to jednym zdaniem uzasadnienia (prawdziwym lub nie), żeby całkowicie przekonać kraje i ludzi do nowej mody. Zobaczyłem jak zwykle w telewizji program o historii tańca (dopiero widać jaka chała, że akurat moja ręka na pilocie zatrzymała się na tym kanale) i dowiedziałem się o tym jak powstało i rozwijało się tango argentyńskie. Taniec którego korzenie sięgają pewnie wcześniej, pojawił się formalnie około roku 1900 w Argentynie i Urugwaju i był tańczony głownie w podrzędnych spelunach (co jest raczej eufemizmem, bo tak naprawdę był tańczony głownie w domach publicznych). Jego erotyczne zabarwienie i miejsca w których tańczono, natychmiast zainteresował wszystkie bardziej przyzwoite klasy społeczne i tango argentyńskie zaczęło podbijać salony. Oburzało to niektórych władców (w Niemczech przez chwilę cesarz zakazał oficjalnie) i nawet papieża, co oczywiście miało taki skutek, że przysporzyło tańcu dodatkowej popularności i przed pierwszą wojną światową był to niewątpliwie numer jeden. Tango argentyńskie jest uprawiane i słynne do dziś, teraz jest symbolem połączenia elegancji i klasy z lekką dopuszczalną nieprzyzwoitością, i kojarzy się pozytywnie zawsze z różą w zębach tancerza i  nieodłącznym bandoneonem (rodzajem przykurczonego akordeonu) w rękach orkiestry. Nasze czasy poszły dużo dalej (to informacje z dalszej części programu o historii tańca) i obecnie dość popularne są kursy tzw. „pole dance” – tak właśnie o to chodzi, żeby naśladować (lub podnieść do rangi artystycznej) to co robią tancerki w nocnych klubach przy nieodłącznej „rurze” – „pole”. Stateczne gospodynie domowe, młode wyzwolone kobiety oraz wiele innych przedstawicielek płci pięknej, zawzięcie trenuje akrobatyczne ewolucje, które teraz uznawane są za przyzwoite i korzystne dla utrzymania ciała w dobrej formie, nie zdziwię się jeśli niedługo zobaczymy na tych zajęciach też panów i to bynajmniej nie w roli obserwatorów. Okazuje się, że wszystko można sprzedać informacyjnie jeśli tylko dobrze opakować i podać.

Zmierzając nieuchronnie ku energetyce, zobaczyłem ostatnie dane o produkcji energii odnawialnej w Polsce i oczywiście w tym sektorze zwyciężyła …. Biomasa. Odwołując się do prezentacji pokazanej ostatnio w serwisie www.cire.pl można zauważyć, że już 57 % energii odnawialnej produkowanej w Polsce – to energia ze spalania produktów pochodzenia roślinnego. Jeśli też kliknąć na każdą ze stron o biomasie zobaczymy wiele zdań o pozytywach i przede wszystkim zdanie o „neutralności emisji CO2 z biomasy” ponieważ w procesie spalania wydala ona tyle samo CO2 ile przedtem zaabsorbowała. Jest to wiec niesłychanie korzystne i wszystko jest w porządku. Kolejne elektrownie budują więc instalacje i wielkie kotły, a udział tego paliwa w wytwarzaniu energii na rynku rośnie dynamicznie (15 % porównując 2011 do 2010, a ilość nowych projektów przebudowy kotłów w 2011 była naprawdę imponująca, co przełoży się na efekt produkcyjny w tym roku). Ja również jestem za, przyłączając się do modnego trendu …. Choć przez chwilę zastanawiam się czy jeśli coś nazwiemy inaczej to naprawdę się zmieni ? Biomasa w warunkach polskich to różnorodne produkty pochodzenia roślinnego i organicznego, nawet egzotyczne importowane łupiny orzecha z Afryki, ale (to z prezentacji więc oficjalnie) w co najmniej 40 % drewno opałowe. Wiedzą o tym najlepiej wszyscy w przemyśle meblarskim i posiadacze kominków na drewno śledząc jego ceny, które podskoczyły dwukrotnie. W najbardziej ekologicznych i nowoczesnych trendach zatoczyliśmy koło i wróciliśmy mniej więcej do X-XIII wieku w Europie, gdzie powszechnie karczowano lasy na opał. Po starannym wytrzebieniu dużej ich ilości w Europie Zachodniej, zaczęły pojawiać się problemy, ale na szczęście wtedy odkryto torf i znowu było ciepło, aż po kilku wiekach przyszła era paliw kopalnych od których znów zawróciliśmy do drewna. W warunkach polskich, biomasa (jeśli liczyć rzeczywiście wyprodukowaną ilość energii) to nie małe specjalizowane kociołki przerabiające odpady, jakie ideologicznie były pierwowzorem zastosowania biomasy np. Dania (też są, ale to znikomy procent produkcji). W Polsce zwykle to wielkie instalacje współspalania w kotłach węglowych lub największe samodzielne kotły na świecie, gdzie co chwilę ustawia się sznur samochodów z drewnem lub produktem drewnopochodnym, żeby zmielić to wszystko i spalić w kotle, otrzymując dodatkowe płatności za to, że wykorzystaliśmy paliwo „zero CO2” globalnie. Sprawdziłem też (strona www.kobize.pl) ile CO2 idzie ze spalania biomasy. W wartościach współczynników emisyjnych mamy węgiel 92 kgCO2/GJ, a odpady drewna 109. Biomasa ma też mniejszą kaloryczność (choć rośnie bo lepiej przygotowana teraz średnio 13 MJ/t) to i tak o połowę mniej niż węgiel, więc sprawność spalania też słabsza. Ale nie wdając się w szczegółowe kalkulacje widać, że na produkcję 1 MWh to zarówno z węgla jak i z polskiej biomasy wyemitujemy tyle samo CO2 do atmosfery. Zastanawiam się, czy wobec tego nie dałoby się tylko sadzić nowych drzew ( nie ścinać ich  i nie palić) i wychwytywane przez nie CO2 przypisać do spalanego w kotłach węgla. Taka „wirtualna” elektrownia biomasowa globalny bilans emisji CO2 do atmosfery miałaby taką samą, jak nie lepszą (nie trzeba ścinać, więc większe drzewa łapią więcej). Jeśli wiec obsiać lasem lub krzakami odpowiedni teren wokół kotła – efekt ekologiczny będzie korzystny. Ten rewolucyjny pomysł oszczędziłby ciężkiej pracy w modyfikacjach kotłów, kursów ciężarówek z biomasą i całego zamętu, wystarczyłoby się skupić tylko na uprawie i starannym liczeniu drzew i przypisaniu ich do spalanego węgla. Już widzę nasze zielone elektrownie. Jedyny problem żeby to zadziałało, to trzeba wymyślić jakąś bardzo seksowną i taneczną nazwę na tą technologię, aby została zaakceptowana przez Unie Europejską ….

Jeden komentarz do “Czy jeśli coś nazwiemy inaczej to naprawdę się zmieni (taniec i biomasa) ….”

  1. W Elektrowni Szczecin w styczniu tego roku oddano do użytku największy Polsce (183 MW) kocioł opalany biomasą. Wokół miasta są w prawdzie trzy puszcze, ale nie one będą źródłem opału. Trzeba więc go wozić (emisja CO2 z transportu) a na miejscu osuszyć (czyli zużyć energię, znów emisja CO2). Mała gęstość energii wymaga ciągłych dostaw opału i dużych przestrzeni magazynowych. Zysk? Podobno mniejsza emisja SO2 i NOx. I unia się uśmiecha, że niby OZE i podobno CO2 mniej.

    Ale biomasa nie odciąży z emisji CO2 fundamentu energetyki, bo musielibyśmy chyba tundrę syberyjską importować do spalenia albo pół kraju obsadzić „wierzbą energetyczną” czy innymi krzaczorami. Ale z roślinami energetycznymi też nie jest taka prosta sprawa jakby mogło się wydawać. Nie jest to posadź-zapomnij-zetnij. Po drodze na różnych etapach technologii są procesy mniej lub bardziej zmechanizowane wymagające ludzkiej obecności. Zwiększa to koszty całej zabawy, ale też przy okazji włącza w proces wytworzenia surowca kolejne emisje CO2. Jeżeliby tak wszystko podsumować to znajdziemy się daleko od wymarzonej zero-emisyjności i podejrzewam, że z wynikiem gorszym od węgla.

    Pozdrawiam

Zostaw komentarz:

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *